300: Początek imperium
Od premiery 300 Zacka Snydera minęło już przeszło siedem lat. To wystarczający okres, aby zapomnieć o większości blockbusterów pojawiających się na kinowych ekranach. Przytoczmy kilka tytułów, które mogą pochwalić się większym budżetem, aniżeli opowieść o brutalnej walce pomiędzy Persami i Spartiatami. Aleksander Stone’a (155 milionów dolarów), Troja Petersena (175 milionów), Robin Hood Scotta (155 milionów). We wszystkich filmach bohaterowie wymachują mieczami, a z nieba sypią się ostre strzały. Od 300 (swoją drogą, zrealizowanego za 65 milionów) odróżnia je jednak wartość, którą ciężko przełożyć na twardą walutę. Film Snydera stał się popkulturową legendą, która mimo upływu lat wciąż funkcjonuje w wyobraźni odbiorcy. O Aleksandrze, Troi czy Robin Hoodzie na ogół pamięta się jedynie wtedy, gdy zobaczymy któryś z tytułów w programie telewizyjnym lub innym miejscu, które skłoni nas do refleksji z cyklu – „a tak, widziałem to”.
Mierzenie się z legendą zawsze przysparza wielu problemów, bo w jaki sposób stworzyć film, który odciśnie na wyobraźni widza takie piętno, jak Leonidas wrzeszczący „This is Sparta!” i wyprowadzający potężne kopnięcie w tors perskiego posłańca? Zresztą, los Noama Murro – odpowiedzialnego za reżyserię 300: Początek imperium – przypomina nieco sytuację, w jakiej znalazł się rzeczony wysłannik Kserksesa. Jeśli zdecyduje się na grzeczną kopię stylu Snydera, to zostanie zlekceważony i zbagatelizuje się jego wysiłek słowami „to już było”. Całkowita zmiana konwencji raczej nie wchodzi w grę. Początek imperium wciąż pozostaje historią opartą o graficzną powieść Franka Millera i nie ma sensu kierować jej na stylistycznie odmienne tory. Pozostaje zatem trzecia opcja, będąca przekleństwem zatrważającej ilości sequeli – „dorzućmy do pieca, podkręćmy śrubę, a będzie jeszcze lepiej”. Otóż nie, nie będzie. Murro wciąż należy się porządny kopniak, okrzyk należy jednak zmienić, bo do snyderowskiej Sparty Początkowi imperium zdecydowanie daleko.
Akcja filmu skupia się na zmaganiach pomiędzy perską i grecką flotą. Statkami podległymi Kserksesowi dowodzi Artemizja, czyli Greczynka, która pragnie upadku swej ojczyzny ze względu na to, że w dzieciństwie rodzime wojska brutalnie wycięły i zgwałciły jej rodzinę. Odnaleziona przez jednego z Persów, wkrótce stała się faworytką Dariusza I, ojca Kserksesa. Statkami greckimi dowodzi Temistokles, o którym wiemy właściwie tyle, że jest świetnym taktykiem, nie zaniedbuje ćwiczeń siłowych i usiłuje parać się trudną sztuką dyplomacji. Grek marzy o tym, aby rozproszone wojska jego kraju zaczęły walczyć pod jedną flagą. Sparta jak zawsze spogląda jednak na Ateny spode łba. Zresztą, jak wierzyć ludziom Temistoklesa, skoro spod Termopil wciąż niesie się echo heroicznej, acz nierównej walki z demoniczną armią Kserksesa?
Film Noama Murro stoi w rozkroku pomiędzy dwoma porządkami. Po jednej stronie mamy wspominane już „więcej, mocniej, brutalniej”. Tym razem Persowie tracą kończyny i głowy na morzu, wśród zburzonych fal i rozpadających się statków. Za sprawą Artemizji dostaje się również Grekom. Krew leje się niczym w Kill Billu, ścieka po napakowanych torsach bohaterów i po gładkich policzkach Evy Green niemal tak samo intensywnie, jak słona woda odbijająca się od pokiereszowanych burt okrętów. Ba, w tym świecie nawet seks przypomina pojedynek zawodników MMA pochodzących z samego czuba tabeli. Aż cud, że nie pękają miednice i krzyżowe odcinki kręgosłupa. Istnieje jednak i ten drugi porządek, wyznaczany przez oratorskie zapędy Greków. To głównie on zaważa na tym, że Początek imperium ciężko nazwać filmem udanym. Przez ciągłe, nieco przydługie i pozbawione charyzmy Leonidasa pogadanki, obraz Murro zaczyna przypominać jednostronny mecz ping-ponga. Potężne uderzenie piłeczki budzi z uśpienia, ale nadchodzi zawsze z jednej strony. Następnie pora na drzemkę – Grecy muszą podyskutować, gdzie im ta nieodbita piłeczka uciekła i w jaki sposób zabrać się za jej znalezienie i przebicie na drugą stronę, a później znowu – BAM!
Wszelkie gadanie o historycznej poprawności i realizmie przedstawionych scen jest w kontekście 300 całkowicie bezsensowne, dlatego wcale nie razi mnie Temistokles skaczący na koniu przez płonący i pochłaniany przez morskie głębiny statek oraz inne tego typu kwiatki. Miller stworzył taki świat, Snyder i Murro przenoszą go na inne medium – tyle. W kontekście Początku imperium ważniejsze jest pytanie o to, czy sequel spodoba się tym, którzy po seansie 300 zbierali szczęki z kinowych podłóg. Moja odpowiedź na to pytanie brzmi – „nie, nie wydaję mi się”. Ten film może zadziałać jako bezrefleksyjna rozrywka, przy której ani się wybitnie nie ekscytujemy, ani nie męczymy. Nie ma jednak mowy o tym, aby podnosił adrenalinę tak, jak swój poprzednik. Polecam przeprowadzenie prostego testu. Do graficznej wyszukiwarki wpiszcie Temistokles, a następnie Leonidas. W przypadku tego pierwszego ujrzycie paręnaście zdjęć z filmu Murro, w przypadku drugiego, wyszukiwanie zostanie zdominowane przez posępną facjatę Gerarda Butlera. Tak będzie i z tymi filmami – legenda i jej cień.
Mimo negatywnego tonu recenzji nie zamierzam 300: Początek imperium bezapelacyjnie skreślać. Ci, którzy czekają jedynie na latające w powietrzu kończyny i napakowanych facetów masakrujących się białą bronią, najprawdopodobniej wyjdą z kina zadowoleni. Jeśli miałbym komuś film Murro odradzać, to zacząłbym od wszystkich, którzy na co dzień się w tego typu kinie nie lubują, ale mimo tego wystawili wysokie oceny filmowi Snydera. To nie ta inteligencja twórcy, świadomość materiału, z którym się pracuje i – przede wszystkim – nie ta charyzma. This is not Sparta.