KSIĘŻNICZKA I ŻABA (2009)
Moja pierwsza wizyta w kinie. Miałem 7 lat. Dzisiaj można by pomyśleć, że za późno, ale z perspektywy czasu, chyba cieszę się, że było, jak było. Dlaczego? A dlatego, że pierwszym filmem, jaki widziałem w kinie był… Król lew. Niezły początek przygody z kinem, co nie? Kurczę, to już całe wieki temu… To było małe kino w centrum miasta. Bilety wypisywane ręcznie, starszy pan sprawujący wszelkie możliwe funkcje – kasjera, kontrolera, kinooperatora i sprzątacza. Teraz jest tam sklep meblowy. Ale zmiany zaszły właściwie tylko w środku – na zewnątrz wciąż widać, że to kino.
Gdyby się dobrze przyjrzeć, na fasadzie budynku można dostrzec szczątki starych plakatów. Pamiętam, że tamtego dnia siedziałem na sali jak zaczarowany. Nie mrugałem, nie przełykałem śliny, nie czułem, jak drętwieje mi tyłek – patrzyłem w ekran i modliłem się, żeby ten film nie miał końca. Magia. W następnych latach zdarzyło mi się coś takiego co najwyżej kilka razy – w większości przypadków sprawcą również był pan Disney. Te czasy zdawały się bezpowrotnie przeminąć. Kiedy więc usłyszałem o planach wytwórni dotyczących powrotu do starej animacji, niezmiernie się ucieszyłem. Lubię Shreka, Epokę lodowcową, filmy 3D Zemeckisa, no i oczywiście niesamowite pomysły ze studia Pixar. Wszystkie one mają w sobie coś wyjątkowego, ale oglądam je z pozycji dorosłego faceta. Z pozycji kogoś, kto robi sobie 1,5-godzinną przerwę od pracy, nauki, płacenia rachunków i odśnieżania podjazdu. A mnie się marzy, żeby znów poczuć się jak dzieciak… Kino będzie nowe, fotele wygodne, nie będzie słychać dźwięku przesuwanej taśmy. Gdzieś tam obok ktoś będzie jadł popcorn, ktoś inny pisał smsy w czasie seansu. No i ja będę miał te parę zmarszczek więcej pod okiem. Ale to nieważne. Kino to takie miejsce, w którym zdarzają się cuda – liczyłem, że Księżniczka i żaba da mi szansę na taki mini-cud. I wcale się chyba tak bardzo nie zawiodłem…
O tym filmie było głośno już od dosyć dawna. I to nie tylko dlatego, że to pierwsza “tradycyjna” animacja Disneya od czasów Rogatego rancza (które, zresztą, złotymi zgłoskami w historii studia się raczej nie zapisało). Wytwórnia zadecydowała, że kolejną księżniczką, tak już charakterystyczną dla ich produkcji, będzie czarnoskóra dziewczyna. Ten fakt wywołał o wiele większe zamieszanie niż powrót Disneya do techniki, która, jak się wydawało, umarła już śmiercią naturalną. Po pierwszych materiałach promocyjnych wybuchły protesty. Okazało się bowiem, iż książę będzie biały. “Czarny książę – to już by było zbyt wiele?”, “Czy miłość dwójki czarnoskórych nie jest wystarczająco atrakcyjna?” – w mediach wrzało. Sprawę pogorszył fakt, iż księżniczka nosić będzie “niewolnicze, murzyńskie” imię Maddy. Nawet osadzenie akcji w Nowym Orleanie początku XX wieku nie spotkało się z pozytywnym przyjęciem – stwierdzono, że tylko podkreśla ono rasowe uprzedzenia… Ostatecznie wytwórnia zdecydowała się na zmianę imienia głównej bohaterki na Tiana. Korekcie uległ też sam tytuł filmu. Zamiast “Żabiego księcia”, kojarzącego się jednoznacznie z baśnią braci Grimm, postawiono na Księżniczkę i żabę – jednakowo wyróżniając obie postaci (i oba kolory skóry). Dziś, kiedy film można już oglądać, cały ten szum wydaje się być po prostu śmieszny. Tiana wcale nie jest księżniczką – to ambitna kelnerka pracująca na dwóch etatach, by móc spełnić marzenie swojego ojca i otworzyć własną restaurację. Książę natomiast, to… głupek. Odcięty od pieniędzy przez rodziców, szuka bogatej żony, by stać się jej utrzymankiem. W życiu wybiera tylko drogi na skróty, jest lekkoduchem i strasznym naiwniakiem. Mamiony obietnicami bogactwa, daje się nabrać czarnoksiężnikowi, który zamienia go w żabę. Gdy podczas balu maskowego przebrana za księżniczkę Tiana próbuje zdjąć z niego urok przez pocałunek, sama zamienia się w zielonego płaza (bo w końcu tylko prawdziwa księżniczka ma moc “odczarowywania”). No i zaczyna się zabawa…
A zabawa jest naprawdę przednia. Konfrontacja charakterów pracowitej, rozsądnej Tiany i hulaszczego księcia Naavena została tu świetnie ukazana. To taka fajna, zadziorna para. Bez dwóch zdań czuć między nimi żabią chemię. W dialogach nie ma już ciągłych nawiązań do świata polityki czy show-biznesu. Jest po prostu zabawnie, zgryźliwie i z uroczym “pazurem”. Są tu też sympatyczne postaci drugoplanowe (z moją ulubioną Charlottą – rozentuzjazmowaną nimfo… eee księcio-manką o aparycji Marilyn Monroe) oraz czarny charakter pierwszej klasy. Człowiek Cień naprawdę potrafi przerazić – Cruelli De Mon i wiedźmie Urszuli przybył równie potworny kompan. Ale świetnie rozpisane postaci to nie jedyna zaleta tej produkcji. Najważniejszy jest w niej klimat. Ręczna animacja ma w sobie coś takiego, co pozwala widzowi bardziej wtopić się w przedstawiany na ekranie świat. Po prostu czuje się pracę, jaka została włożona w stworzenie tego, co mamy przed oczyma. Każda postać to “dziecko” danego rysownika – dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Myślę, że podświadomie docenia się ten wysiłek i zauważa, jak bardzo kochane są poszczególne postaci – aż w końcu przechodzi to na nas samych.