13 godzin: Tajna misja w Benghazi. Recenzja najnowszego filmu Michaela Baya
Najnowszy film Michaela Baya ominął polskie wielkie ekrany i uderzył prosto w kina domowe, co dziwi, bo ten najbardziej amerykański Amerykanin z Ameryki to od lat uznana marka – nawet jeśli jej wyznacznikiem nie zawsze jest jakość. Ciężko zaprzeczyć, że Bay to solidny reżyser-instytucja, którego bardzo łatwo zidentyfikować na ekranie.
Oczywiście, seria Transformers to wzorcowy przykład głupiutkich wakacyjnych blockbusterów – pozbawione treści, z części na część coraz bardziej kuriozalne, napisane marzeniami dwunastolatka, ale przy tym podle efektowne i momentami niezwykle pocieszne. Trzeba jednak pamiętać, że oprócz komputerowo-autobotowych akrobacji, Kalifornijczyk ma na koncie także klasyki popcornowej akcji – Armageddonem, Twierdzą czy Bad Boyami udowadniał, że pod ogromnymi eksplozjami leży wyrazisty autorski styl, a sam reżyser po prostu uwielbia bawić się w kino.
13 godzin: Tajna misja w Benghazi, film będący adaptacją książki Chucka Hogana, która oparta została na prawdziwych wydarzeniach mających miejsce w Libii 11 września 2012 roku, to kolejny – po bardzo dobrym Sztandze i cashu – przykład „mniejszego” filmu Baya (ale nadal nakręconego za kilkanaście zdrowych milionów), zrobionego głównie dla siebie, z potrzeby serca i dla rozluźnienia, pomiędzy kolejnymi częściami filmów o wielkich robotach.
I nie da się ukryć, że taki głęboki oddech przed kolejnym skokiem na kasę chińskich kinofilów znowu dobrze robi reżyserowi.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, a reżyser zgrabnie opiera opowieść na dwóch absolutnych archetypach męskiego kina – Siedmiu samurajach, Rio Bravo i Helikopterze w ogniu. Zanim jednak ktoś rzuci gromem, że żongluję misz-maszem tytułów, to zaznaczę tylko, że w filmie kilka razy cytowana lub pokazywana jest Potęga mitu Jospeha Campbella, czyli biblia badaczy fabularnych schematów, co tylko potwierdza, że reżyser bawi się świadomie. I nie ma w tym nic złego, ponieważ wychodzi mu to naprawdę zgrabnie. Mamy grupę siedmiu najemników, którzy mają za zadanie bronić tajnej bazy CIA w Libii – oficjalnie Amerykanów w kraju już nie ma, ale trzeba posprzątać bajzel po obaleniu Kaddafiego (na przykład kontrola ton uzbrojenia, którą przez lata składował dyktator). Oczywiście, jak to w filmach Baya bywa, wszystko szybko zaczyna eksplodować, a fabuła biegnie na złamanie karku – hordy islamskich bojowników atakują położoną niedaleko kompleksu placówkę dyplomatyczną, w której zadekował się jankeski ambasador, a dzielni (głównie) jankescy wojownicy, przyozdobieni pięknymi brodami, sprzeciwiają się rozkazom i ruszają z odsieczą. To jednak prowadzi do natychmiastowej eskalacji konfliktu, gdy tajna baza CIA przestaje już być tak tajna.
Scenarzyści nie bawili się tutaj w nadmierne rozwijanie głównych postaci i przegrywają w przedbiegach z barwnymi samurajami Kurosawy, ale bohaterowie swoje funkcje spełniają bardzo dobrze. Czujemy, że to profesjonaliści, którzy zżarli zęby na różnorakich konfliktach i zapewne śpią z karabinami pod kołdrami z kevlaru, a ich wspólna przyjaźń – chociaż zaledwie zarysowana – stanowi czystą pochwałę maczyzmu, który definiuje wspólne eliminowanie nieprzyjaciela a nie pogaduszki. Bo dialogi związane z dosyć pokracznym rozwojem postaci i chwile wyciszenia stanowią najsłabszą stronę filmu – to schematyczne bulgotanie tak naprawdę o niczym, w jakiś sposób wymagane, ale poprowadzone zbyt schematycznie, momentami po prostu tanio. Gdy jeszcze mamy do czynienia z facetami dyskutującymi o życiu na zdewastowanym dachu fortu, w klimatycznym świetle księżyca, to da się łatwo takie rzeczy przełknąć – wybijają z akcji (zdecydowanie lepiej charakteryzującej postacie; bez zbędnych słów), ale nie przeszkadzają. Problemy zaczynają się jednak, gdy bohaterowie odpalają kamerki internetowe albo telefony – każdy ma w domu sielankę, żeby wojna wyglądała jeszcze bardziej piekielnie, kobiety oczywiście są w ciąży, a dzieci kłócą się, jaki zestaw z MacDonald’s wybrać. Niepotrzebne zapychacze, wybijające z rytmu – zwykłe wspomnienie rodzin dużo lepiej działałoby na wyobraźnię.
Bo samo prowadzenie narracji jest tutaj naprawdę bardzo dobre. Bay może i kuleje nagminnie pod względem fabularnym i epatuje przesadną miłością do USA, ale jak nikt inny potrafi utrzymywać tempo filmów oraz z gracją budować napięcie (zdarza się to nawet momentami w Transformers, jeśli przymknie się oko na klozetowy humor). Tutaj przeciąga twardych chłopów i ich twarzowe szczeciny przez prawdziwe piekło – od małych konfliktów na ulicach, gdy razem z nowym bohaterem dopiero poznajemy miasto, przez pierwsze ataki, aż do świetnie rozpisanego finałowego starcia, gdy wymiana ognia zamienia się w widowiskową (i przerażającą) masakrę. Nie ma tutaj taryfy ulgowej i wzniosłości, jeśli ktoś stoi koło eksplodującego moździerza, to kończy z poszarpanym mięsem w miejscu ręki.
Bo 13 godzin… to najbardziej dojrzała produkcja Baya.
Nadal jest widowiskowym filmem akcji, ale reżyser zostawia gdzieś za sobą chłopięcą fascynację eksplozjami, nieskazitelną Ameryką oraz często niewybrednym humorem. Tutaj rząd Stanów Zjednoczonych narobił daleko poza swoimi granicami niezłego burdelu, rozdrapał wiele ran, a teraz pozostawił to wszystko na pastwę losu, bo „może nie łupnie”. I dopiero grupka facetów, która oficjalnie z jankeskim wywiadem nie ma nic wspólnego, zostanie przymuszona do posprzątania części tego syfu (chociaż to bardziej zamiatanie pod dywan). Gwieździsty sztandar tutaj już nie łopocze na wietrze – rozrywają go kule albo tonie w brudnej wodzie. Przy Sztandze i cashu Bay dorósł jako reżyser, opuszczając swoją strefę komfortu, a tutaj dorasta jako mężczyzna. Nie znajdziemy w 13 godzinach… podniosłych zrywów heroizmu, ale ludzi, którzy znaleźli się w bagnie i muszą wykorzystać swoje umiejętności, żeby przeżyć. Oczywiście tli się w nich męski pęd ku brawurze (bo w końcu podejmują sporo bohaterskich decyzji), ale nie jest im z miejsca przeznaczony odjazd w stronę zachodzącego słońca.
A zebrana tutaj obsada – chociaż często trudna do rozróżnienia, szczególnie w scenach nocnych, bo wszyscy są mocno zarośniętymi i obładowanymi sprzętem zakapiorami – bez problemu radzi sobie z okazywaniem wytłumionych emocji. Gdy tylko rozlegają się strzały, cała zgraja zamienia się w profesjonalistów niczym z kina Howarda Hawksa, co dobrze łączy się z wyczuciem akcji Baya. Szczególnie, że lwia część fabuły to uwspółcześniona wersja oblężniczego schematu z Rio Bravo.
Najbardziej wybija się oczywiście John Krasinski – uroczy chłopiec z Biura dobrze wygląda w kamaszach i nic dziwnego, że dopiero na ostatniej prostej przegrał z Chrisem Evansem wyścig o rolę patrioty ostatecznego, Kapitana Ameryki. Reżyserowi całkiem nieźle wyszła nawet sprawa z przedstawieniem Libijczyków, gdyż obok krwiożerczych dzikusów, atakujących salwami jankeski przyczółek, wprowadza na przykład postać szlachetnego tłumacza – przy skrajnych obrazach obcych kultur w dobie terroryzmu dobrze zaznaczyć, że nie wszyscy są diabłami wcielonymi, a całej nacji nie można generalizować. Podobnie jak fakt, że amerykańscy biurokraci są tutaj nieodpowiedzialną bandą, zautomatyzowaną do granic możliwości. Ale to tylko niewielka wariacja tematyczna, bo strony konfliktu i podział na dobrych-złych jest oczywiście jasny.
Głównym aktorem przedstawienia jest jednak, co zupełnie nie dziwi, strona techniczna – choreografia wymian ognia robi wielkie wrażenie (dawno nie widziałem tak przemyślnego, od strony widowiskowości, rozstawienia zabudowań na polu walki, dzięki czemu każda kula trafia dokładnie tam, gdzie powinna), podobnie jak wszelkiej maści wybuchy i destrukcja. Zresztą za zdjęcia odpowiada Dion Beebe, który w nocnych scenach u Michaela Manna (w Miami Vice i Zakładniku) robił cuda ze światłem. Konstrukcja scen akcji przywodzi na myśl wykalkulowane i mimo pozornego chaosu perfekcyjnie rozplanowane strzelaniny z Helikoptera w ogniu, co zresztą reżyser otwarcie zaznacza, wciskając nawiązanie do filmu Scotta w usta jednego z bohaterów.
Baya można lubić albo unikać jak ognia, ciężko jednak pozostać wobec jego kina obojętnym, bo jak mało kto dodaje Hollywood kolorytu. Jest widowiskowy, z zachowania trochę kreskówkowy i zdecydowanie utalentowany, czego przykładem jest właśnie 13 godzin: Tajna misja w Benghazi – technicznie prawie bezbłędny, fabularnie całkiem niezły i bezkompromisowy (bo napisany w sporej części przez życie) thriller, starający się zbytnio nie politykować (a przynajmniej nie faworyzować zbytnio żadnej strony). Konwencjonalny, ale trzymający w napięciu. Sporo filmowego mięsa. Niech Bay dalej kręci te bajki o wielkich robotach, bo w przerwach przypomina sobie, że nadal wie jak robić dobre kino akcji. Kupuję taką formę katharsis.
korekta: Kornelia Farynowska