12 RUND. Die Hard 3 i 1/2
Nie lubię filmów Renny’ego Harlina. Topornie nakręcone i przekombinowane sceny akcji skutecznie zrażają mnie do jego twórczości. Wystarczy tylko wspomnieć Bruce’a Willisa na rowerze w Szklanej pułapce 2, Geenę Davis strzelającą podczas jazdy na łyżwach w Długim pocałunku na dobranoc, czy też o Sylvestrze Stallone, który zmieścił się (!) w kokpicie Formuły ileśtam w filmie Driven. Renny Harlin popełnia jeden słaby film za drugim. O ile jeszcze jego Szklana pułapka 2 uznawana jest za obraz udany i dorównujący pierwowzorowi (choć mnie osobiście absolutnie się nie podoba i jedynce do gołych pięt McClane’a nie dorasta), tak pozostałe arcydzieła kinematografii stworzone przez byłego męża Geeny Davis to mniejsza lub większa klapa za klapą. Co istotne, Wyspa piratów, szykowana na wielki hit, okazała się największym niewypałem w karierze reżysera i pociągnęła za sobą na dno słynną skądinąd wytwórnię Carolco. Jedynym filmem Harlina, jaki przełknąłem i jaki uważam za stosunkowo niezły, pozostaje Na krawędzi.
Po zrealizowaniu słabiutkiego prequela Egzorcysty Harlin powrócił do korzeni, czyli widowiskowego kina akcji, w którym wydaje mu się, że czuje się dobrze. I tak oto doszło do powstania najbardziej zbędnego filmu akcji w historii kina akcji. Ważne: żeby tradycji stało się zadość, a raczej żałość, Renny Harlin prezentuje w nim kolejną irracjonalną scenę, w której to bohater Danny daje radę na piechotę dogonić uciekające na pełnym gazie BMW i zatrzymuje je, mozolnie wpychając (za pomocą rąk własnych!) na pędzące auto wielką przyczepkę z załadowaną nań motorówką – i musimy dać wiarę, że kierująca BMW kobieta tego nie zauważyła, choć na zorientowanie się, że nadjeżdża na nią motorówka, miała dobre pół godziny.
12 rund, bez oglądania się na konsekwencje, czerpie garściami z wszelakich “Speedów” i “Szklanych pułapek”, “Adrenalin” i “Uprowadzonych” (Hola, hola, zły człowieku, znajdę Cię i zabiję, bla bla bla…). Przed bohaterem piętrzą się więc znane nam już z innych filmów trudności, które w pocie czoła i ubrania pokonuje. Są bomby, pościgi, wyścig z czasem i bieganie z miejsca na miejsce pod batutą złego człowieka. Jest tu nawet autobus o numerze bocznym 5050 (w Speed był to numer 2525). Dzielny Danny (w tej roli John Cena – znany zapaśnik WWE) robi to, robi tamto, biega, skacze, dwoi się, troi, a nawet czworzy, by ratować swoją ukochaną przed niechybną śmiercią z rąk nieobliczalnego porywacza. Danny jedzie wozem strażackim, Danny pędzi z buta, Danny ratuje tramwaj, Danny pomaga staruszce przejść przez przejście (no dobra, żartowałem), Danny wreszcie rozwiązuje łamigłówki – zaliczając tym samym tytułowe 12 rund. Bo Danny jest dzielny, Danny silny jest, Danny zna magiczne sztuczki, bo potrafi sprawić, by z eksplodującego śmigłowca na ziemię nie spadły żadne szczątki, a deszcz pieniędzy. Danny’ego zna cała policja i wszyscy mu pomagają w jego walce o ukochaną. I tak często wypowiadają jego imię, że w całym filmie pada ono aż 50 i 2 razy i z czasem jego dźwięk zaczyna człowieka irytować.
Oczywiście jego przeciwnik (mowa oczywiście o przeciwniku – uwaga, zatkajcie uszy: Danny’ego!), jak na rasowego bedgaja przystało, jest wszystkowiedzący i zna przyszłość, potrafi bowiem przewidzieć każdą myśl i każdy krok wszystkich – łącznie z policją, FBI, CIA, a pewnie i NBA, jakby zaszła taka potrzeba. Kamery ma rozlokowane wszędzie i zaplanowane wszystko tak, że straż pożarna, służby miejskie i policja z całego miasta robi dokładnie to, co on zaplanował, choć jego plan jest dziurawy jak ser szwajcarski. Ale nawet te dziury w serze zostały zaplanowane, bo jak coś mu nie wychodzi, to ucieka przez jedną z nich, do następnej rundy.
Stwierdzam w tej chwili bez cienia ironii, że na etapie pomysłu na film naprawdę fajnie to wszystko zostało wymyślone. Szkic fabuły, w którym zdesperowany gość rozwala w pył połowę miasta, by uratować ukochaną, miał w sobie pokaźny potencjał dramaturgiczno-widowiskowy. Szkoda tylko, że gotowy wyrób jest szablonowy, aż głowa boli i zęby wypadają. I że wygląda jak produkcja telewizyjna, a nie film kinowy. Montaż słaby, akcje drętwe, za długie, nudne, muzyka usypiająca, a wrestlingowiec grający głównego bohatera jest tylko odrobinę lepszym aktorem od The Rocka (raczej nędzny komplement), choć pretenduje do krzyżówki Johna McClane’a z Jackiem Travenem, a i pewnie do tytułu ikony kina akcji XXI wieku. Niestety, nie ma charyzmy Bruce’a Willisa ani urody Keanu Reevesa, w ogóle niczego, poza mięśniami, nie ma. Skoro więc bohater 12 rund jest trudny do polubienia, a strzelaniny, pogonie i wybuchy w tymże filmie nudzą, to coś tu jest nie tak. Przyznaję, że troszkę się pod koniec akcja ożywia, nawet jakiś mały twist twórcy w ten cały bałagan wrzucają, ale i tak nie daje to rady uratować miernej i po prostu nudnej całości.
Podczas finałowej sekwencji na pokładzie śmigłowca dosłownie krew mnie zalała, bo co sekunda z ust dziewczyny bohatera padały słowa w stylu: “Danny uważaj, Danny spadamy, Danny on przestrzelił zbiornik, Danny zapnij pas, Danny bomba, Danny to, Danny tamto, Danny siamto, Danny wynieś śmieci, Danny wyprowadź psa…” – i stwierdziłem, że jeśli jeszcze raz usłyszę imię Danny, to się zastrzelę. Podsumowując więc moje powyższe gorzkie żale: miałem szczere nadzieje, że nowy akcyjniak Harlina podniesie mi ciśnienie i poziom adrenaliny, ale nie spodziewałem się, że zrobi to za pomocą imienia.
Tekst z archiwum film.org.pl (22.06.2009).