PRZYJACIELE. Ten z polityczną poprawnością
Od momentu, kiedy Przyjaciele pojawili się w ofercie Netflixa, minęły już prawie cztery miesiące i śmiało można założyć, że większość osób, która zdecydowała się skorzystać z noworocznego prezentu serwisu, już to zrobiła. Zainteresowanych z pewnością było wielu – od oddanych fanów, dla których była to kolejna powtórka, po osoby (szczególnie młode), które kultowy serial widziały po raz pierwszy.
Sam uplasowałem się gdzieś w połowie. W dniu emisji pierwszego odcinka miałem niecałe dwa lata, a kiedy dziesięć sezonów później cały świat żegnał się z Rachel, Monicą, Rossem, Chandlerem, Joeyem i Phoebe – ledwie dwanaście. Serial był mi znany, podobne postaci, niektóre wątki (szczególnie te finałowe) również. Jednak pierwszy raz od deski do deski Przyjaciół zacząłem oglądać w styczniu, a skończyłem dopiero kilka dni temu. I tak, oczywiście, że pokochałem te postaci miłością najszczerszą, włączanie kolejnych odcinków sprawiało, że nawet najgorszy dzień był odrobinę lepszy, a pożegnanie bardzo trudne i pełne łez. Wszystko to prawda, ale prawdą pozostaje też inna rzecz. Często pojawiająca się w mojej głowie myśl – “jak, do cholery, oni mogli z tego żartować?! Dlaczego nie wywołało to burzy i medialnej nagonki?”.
Gdzieś w połowie całości trafiłem na artykuł, z którego dowiedziałem się, że Przyjaciele zdumieli nie tylko mnie, ale całe pokolenie milenialsów (do których wg definicji też przecież należę). Dla młodych osób, które po raz pierwszy zetknęły się z produkcją, niemożliwe wydawało się, że powstało dziesięć sezonów (i to otoczonych kultem!) serialu, w którym największą obelgą jest nazwanie kogoś gejem, lesbijki pojawiają się tylko w humorystycznym kontekście, praktycznie wszyscy bohaterowie są biali, seksizm istnieje na porządku dziennym, a do żartu o ojcu-transwestycie wracamy praktycznie przez wszystkie sezony.
Oczywiście, kiedy temat rozszedł się po łączach, pojawiły się głosy wręcz rozżalenia, że w jakich to my żyjemy czasach, że się Przyjaciół czepiają. Abstrahując od faktu, czy zmiany, które przez te dziesięć lat przeszło światowe społeczeństwo, a które doprowadziły do momentu zdecydowanie większego poszanowania szeroko rozumianych mniejszości, źle świadczą o naszych czasach – nie o czepianie się tu chodzi. Przynajmniej nie w tej ciekawej i racjonalnej warstwie. “Problem” z Przyjaciółmi to znakomita lekcja historii, namacalny dowód, że – cytując klasyka – “czasy wciąż, wciąż się zmieniają”.
Nie chodzi bowiem o to, żeby obrażać się na rzeczywistość. Nie chodzi też o to, żeby udawać że kogoś te żarty nie śmieszą (jeśli, tak jak mnie, śmieszą!). Chodzi jedynie o zauważenie, że Przyjaciele są dzieckiem swoich czasów, w nie mniejszym stopniu niż pierwsze Gwiezdne wojny, o których każda osoba, która współcześnie obejrzałaby kultowy film Lucasa, powiedziałaby to samo – „jaka realizacja, JAK NA TAMTE CZASY”.
Oceniając, oceniajmy w kontekście. Sitcom rządzi się swoimi prawami, powiecie, i być może podobne żarty (nie w takim natężeniu) znajdziemy też u „konkurencji”, ale czy istnieje współczesny amerykański serial, w którym nie-biali aktorzy ograniczają się do pojedynczych statystów? Raczej nie. Zwróćcie jednak uwagę, że w końcu w przedostatnim sezonie dwóch bohaterów umawiało się z czarnoskórą, pełnowymiarową (ale jednak tą samą!) bohaterką. Przyjaciele też się zmieniali. Tak, jak Bond-Lazenby nauczył Bonda-Connery’ego, że kobietę można pokochać, a nie tylko klepnąć w tyłek. Tak, jak Rey pokazała Anakinowi i Luke’owi, że najsilniejszy Jedi nie musi być mężczyzną.
Podobne wpisy
Uczmy się historii nie tylko z produkcji historycznych. To prosta rada, która powinna być jedynym wnioskiem z „problemu” z Przyjaciółmi. I też nim jest.
PS. A jeśli wciąż upieracie się, że świat Przyjaciół to ten przykład czasów LEPSZYCH – to załóżcie te za duże koszule, w których panowie paradowali przez większość sezonów.