ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #3
W epoce internetowej szydery, wszędobylskiej wirtualnej plotki i szeroko zakrojonego „filmopsujstwa” Kathleen Kennedy, J.J. Abrams i ekipa odpowiedzialna za Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy dokonała czegoś, co jest miodem na moje zbolałe serce klasycznego kinofila. Nie poddając się zachciankom fanów i populistycznym branżowym trendom, zachowali do samego końca poczucie ekscytującej tajemnicy. A ta działa na wyobraźnię lepiej i skuteczniej niż wszelkie afrodyzjaki wiedzy.
W chwili publikacji tego felietonu wiem już wszystko o Przebudzeniu Mocy i jestem dumny z tego, że udało mi się zachować relatywną dziewiczość wiedzy związanej z tym, co, jak, dlaczego, gdzie, kiedy i w której minucie filmu się stanie. A nie było to łatwe, bowiem od kilku miesięcy, odkąd kampania promocyjna nowych Gwiezdnych wojen zaczęła wkraczać w finałową fazę, zewsząd poczęły napływać do mnie informacje, którym chciałem się oprzeć. A to na Facebooku ktoś postanowił zabawić się w przewidywanie, czyim dzieckiem jest Finn, a czyim potomkiem może być Rey, a to na jednym z zagranicznych portali filmowych zaczęły pojawiać się teorie spiskowe dotyczące Kylo Rena, z których dowiedziałem się, że pod jego maską i uwielbieniem Dartha Vadera może się ukrywać każdy, tylko nie osobnik o obliczu Adama Drivera. Najpierw sam w tym uczestniczyłem, tym bardziej, że zdarzyło mi się napisać artykuł o Gwiezdnych wojnach, ale gdy fanowska ciekawość zaczęła przekraczać granice absurdu, a każde wypowiedziane w wywiadzie, wykrzyczane na planie czy rzucone na rodzinnych zakupach słowo Kennedy, Abramsa i innych zamieniało się w wyścig na interpretacje, powiedziałem sobie stanowczo: dość tego!
Wróciłem przy okazji myślami do nieco bardziej niewinnych czasów, nie aż tak odległych, kiedy filmy doceniało się za to, czym były, a nie za to, czym mogłyby być lub czym ktoś je ogłosił na pół roku przed premierą. Ekscytacja ekscytacją, oczekiwania oczekiwaniami – są potrzebne i fajne, bo pozwalają poczuć mocniejszą więź z dziełem filmowym – ale wyjaśnijcie mi, tak na chłopski rozum, co komuś da przedwczesne poznanie zakończenia Przebudzenia Mocy lub pełna świadomość roli enigmatycznego przywódcy, w którego wciela się Andy Serkis, w fabularnej intrydze? Poza oczywistym zepsuciem sobie niespodzianki w trakcie seansu – niespodzianki, która, jestem tego pewien, rzutuje na całościowy odbiór filmu, ergo na większą szansę zawodu. W poszukiwaniu odpowiedzi zarżnięto nawet początkowo ciekawą kwestię (nie)obecności Luke’a Skywalkera w Przebudzeniu Mocy – stało się to męczące do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem się obawiać, że po otworzeniu lodówki znajdę tam przerażonego Marka Hamilla.
Żarty żartami, ale casus „Gwiezdnych wojen” doskonale obrazuje jedną z najbardziej irytujących (przynajmniej mnie) właściwości internetu i współczesnej kultury masowej.
Przy całej tej dostępności wiedzy i wartościowych informacji, spora część ludzkości zdaje się świadomie zajmować odzieraniem filmów (seriali telewizyjnych również) z ich ekscytującej tajemniczości. Psuciem doświadczenia, które kiedyś było jednym z fajniejszych aspektów siadania w ciemnej sali kinowej i zagłębiania się w różne intrygujące światy. A jeśli ktoś podejmie walkę z tym trendem, jak uczynili to twórcy Przebudzenia Mocy, którego fabuła była najpilniej strzeżoną tajemnicą w filmowej galaktyce, cała sieć zaczyna wrzeć od informacji, doniesień i insynuacji. A te wprowadzają zamęt i odbierają trochę radość oczekiwania tym, których nie interesuje historia czerwonego światełka R2-D2 czy kolor bielizny Kylo Rena. Po co to wszystko? Idziemy do kina na film, czy na cyrkowe przedstawienie, które ma zapewnić spodziewane atrakcje, trochę sztucznie wywołanego zachwytu nad „gwoździem programu” i satysfakcję z fałszywej egzotyki? Być może to ja jestem jakiś dziwny, ale naprawdę wolę żyć w słodkiej niewiedzy i dać się porywać lub sromotnie zawodzić twórcom filmowym (i telewizyjnym) na ich własnych warunkach.
Od jakiegoś czasu próbuję zresztą, mniej lub bardziej nieskutecznie, rozniecać w sobie iskierkę dziecięcej fascynacji nieskończoną i niezdefiniowaną mocą kinowych opowieści. Powracać do dawno utraconego poczucia rosnącej ekscytacji czymś jeszcze niepoznanym, ale z wielkim entuzjazmem wyczekiwanym, albo przynajmniej zbliżać się do takiego młodzieńczego, o wiele czystszego i mniej cynicznego, postrzegania kina. Ciągle pamiętam obrazy, które wywołały we mnie taką reakcję, mimo że nie zawsze jakość szła w parze z oczekiwaniami. Do dziś wspominam premierowy seans Moon Duncana Jonesa na Warszawskim Festiwalu Filmowym – to przyjemne uczucie mrowienia na skórze przy wchodzeniu na salę, tę rodzącą się wraz z gaśnięciem świateł nadzieję na doświadczenie czegoś wyjątkowego.
Moon mnie nie zawiódł i od tamtego czasu obejrzałem go jeszcze kilkukrotnie na Blu-rayu, za każdym razem wracając choćby na chwilę do tamtych chwil ekscytującej niepewności, czy za kilkadziesiąt minut wyjdę z kina lekko zmieniony. Podobnie czułem się w tym samym roku na Camerimage, gdzie Terry Gilliam zapowiadał osobiście Parnassusa. Nie wiem, jakim cudem do tego doszło, ale siedzieliśmy wówczas w pierwszym rzędzie, dosłownie o kilka metrów od przemawiającego Gilliama, doświadczając później filmu w zupełnie wyjątkowych warunkach. Być może właśnie to sprawiło, że mimo pewnych uwag, które miałem zaraz po seansie, Parnassus ze mną został na lata i doceniam go dzisiaj, po kolejnych seansach, znacznie bardziej. A być może ten prosty fakt, iż nie wiedziałem, w jaki sposób film się zakończy, jak dokładnie Gilliam rozwiązał kwestię śmierci Heatha Ledgera, o czym tak naprawdę Parnassus będzie opowiadał.
Jestem pewien, że przesadna wiedza o tych filmach, którą w dzisiejszej rzeczywistości mógłbym uzyskać kilkoma kliknięciami na jednej z miliarda stron poświęconych przewidywaniom i windowaniom oczekiwań, doprowadziłaby do zupełnie innej reakcji.
Właśnie dlatego tak bardzo cieszyła mnie przez ostatnie pół roku tajemnica, którą owiane było Przebudzenie Mocy. Wiedziałem, że mogę sobie pozwolić na obejrzenie oficjalnych zwiastunów, bez obaw, iż ujrzę w nich coś, co mi sprawi kinofilską przykrość. Wręcz przeciwnie, od momentu, w którym Han i Chewie oznajmili mi, że wrócili do domu, zaufałem Kennedy i Abramsowi bezgranicznie. I mogłem cieszyć się takimi przepięknymi momentami jak ten z kolejnego zwiastuna, w którym, tuż po słowach Kylo Rena skierowanych do zniszczonej maski Dartha Vadera i ujęciu cierpiącego Oscara Isaaca, przed ekran wylatuje Sokół Millennium, a z głośników zaczyna bić potęga przygodowego motywu Johna Williamsa. A potem Han potwierdza to, co przypuszczałem, na co miałem w skrytości nadzieję, a czego nie musiało mi łopatologicznie podkreślać żadne zbliżenie na twarz Luke’a: że wszystko to było prawdą.
Nazwijcie to powerem, epą, mocą czy jak tylko zechcecie, ale obejrzałem ten zwiastun kilkadziesiąt razy i za każdym czułem gęsią skórkę oraz cisnące się do oczu łzy wzruszenia. Nie dlatego, że to idealny materiał do analizowania klatka po klatce, lecz z tego prostego względu, że pokazywał tak wiele wspaniałości i jednocześnie nie zdradzał nic, czego nie musiał zdradzać – że, jakby gdzieś zza kadrów, twórcy szeptali mi do ucha, że reszty dowiem się w kinie i że będzie warto. Kennedy i Abrams do samego końca nie zawiedli mego zaufania, nie podejmując walki z internetowymi wiatrakami. Do kina wybierałem się z radością i wiedzą ograniczoną do minimum i wiedziałem, że będzie to filmowe doświadczenie, którego nie zapomnę przez wiele lat.
Jestem świadomy tego, że na kolejne takie emocje będę musiał znowu poczekać. Dlatego nie zamieniłbym tego przeżycia na nic, na żadne przecieki z planu, posiadanie pełnego scenariusza ani bycie jedynym człowiekiem na planecie, który wie, gdzie jest Luke. Martwię się jedynie o swoją lodówkę, bo obawiam się, że przy spodziewanym w 2016 roku nagromadzeniu potencjalnych filmowych hitów w pewnym momencie otworzę ją i znajdę coś, czego nie chciałem zobaczyć…
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska