SPIDER-MAN: HOMECOMING. Pierwszy zwiastun!
Spider-Man – obok Supermana i Batmana zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny trykociarz na świecie – już od, tak na oko, kilku tysięcy lat jest ciągnięty przez Marvela do kina. Zaczęło się od dosyć pokracznego serialu telewizyjnego w latach 70., potem królowie niskobudżetówek z Cannon Films chcieli zrobić z niego w latach 80. morderczego człekopająka w stylu Muchy Cronenberga, a w latach 90. ciągnęła się saga z Jamesem Cameronem, u którego znowu zmieniony w pająka Parker miał mieć tendencje samobójcze.
Licencja latała między reżyserami, studia wiedziały, jak wielkie pieniądze stoją za marką, ale nikt nie rozumiał istoty postaci – tego, że to po prostu opowieść o chłopaku z Queens, który zyskuje niezwykłe moce i musi łączyć życie prywatne (ciułanie kasy, szkolne kłopoty, miłosne telenowele) z tłuczeniem po pyskach kuriozalnych drabów. Dopiero na początku XXI wieku Sam Raimi, król rubasznej pulpy, wyciągnął te cechy na wierzch i rozbił bank swoimi filmami o Spider-Manie – dwie pierwsze części, mimo sporych niedociągnięć, nadal stanowią niezłą rozrywkę i są po prostu bardzo solidnymi przygodówkami. Nie aspirują do bycia niczym więcej (trzecia część została zeżarta przez studio, ale też się od niej nie umiera).
Niestety, kilka rzeczy kulało tam za bardzo – Tobey Maguire grał uczniaka, gdy był już bliżej niż dalej trzydziestki (i wyglądał zdecydowanie starzej), a kampu było zdecydowanie za dużo.
Sony spróbowało więc pójść w inną stronę z rebootem Marka Webba – w cyklu z przymiotnikiem „Amazing” postanowiono skupić się na budowaniu wielkiej marki, przez co samodzielne historie były nijakie i rozlazłe (a zapowiedzi rozciągano w pewnym momencie do przynajmniej sześciu filmów i kilku spin-offów). Andrew Garfield był kolejnym aktorem za starym na granie nastolatka, ale sprawdził się całkiem nieźle. I tyle. Seria łupnęła o dno studni kreatywności, przez co Sony, aby odbić się finansowo, postanowiło zbratać się z rządzącym rynkiem adaptacji Marvel Studios, dzięki czemu Spider-Man w końcu wrócił do domu.
Najpierw na chwilę przemknął po ekranie w Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów – w zaskakująco dobrej formie. A teraz możemy w końcu zobaczyć zapowiedź jego solowych przygód w Spider-Man: Homecoming (w wersji dla USA i międzynarodowej, różniących się kilkoma scenami):
I wygląda to całkiem nieźle. Nie ma efektu „wow” na przykład świetnie skrojonych zapowiedzi Strażników Galaktyki albo Wojny bohaterów, które wpychały nas do pociągu zbudowanego z wielkich oczekiwań, ale to powinno przysłużyć się filmowi (bo już Suicide Squad pokazało, że przesadzone akrobacje ze zwiastunami nie są dobrym pomysłem).
W końcu widać, że za kolejnymi przygodami Pająka na dużym ekranie stoi JAKIŚ pomysł. Nareszcie zrezygnowano z wymęczonej do granic możliwości genezy postaci i po prostu wrzucono go w świat wypełniony Avengerami oraz innymi super-dziwactwami, ale równocześnie pamiętano, że istotnym elementem – mam nadzieję, że najważniejszym – będzie szkolne życie Parkera. Bo w końcu główny bohater jest taki, jakim zaplanował go Stan Lee – to dzieciak (Tom Holland ma dwadzieścia lat i jak na hollywoodzkie standardy filmowych nastolatków jest zadziwiająco blisko odpowiedniego wieku postaci), z którym mają się identyfikować rówieśnicy. Wygląda to zbyt młodzieżowo? I bardzo dobrze – Peter Parker to postać-wzorzec, idealny model do identyfikacji dla uczniaków z podobnymi rozterkami.
Akurat w tym wypadku kupuję tę pozorną prostotę, zapowiedź licealnych kłopotów i nieuchronne bitki z dziwacznymi techno-złoczyńcami. Postać zakutego w sępozbroję Michaela Keatona pewnie będzie kolejnym zbirem do odstrzału – pierwszym ważnym testem dla bohatera, krokiem w stronę oficjalnego dołączenia do Avengers – ale akurat dla filmowych Spider-Manów może to być haust świeżego powietrza, gdy kolejni złoczyńcy nie są powiązani z Parkerem do trzech pokoleń wstecz.
Chodzą też już po Internecie opinię o poprawności politycznej, bo jak to tak, że są tu czarnoskóre dziewczyny, a kumpel taki prosto z Polinezji – ale, kurczę, mówimy o filmie, którego akcja dzieje się w Queens – jednym z najbardziej zróżnicowanych rasowo miejsc w Stanach. Można dać sobie z tym spokój, szczególnie że postać Parkera ze zwiastuna pożycza sporo rzeczy ze świata Milesa Moralesa (nowy nastoletni Spider-Man z komiksów; czarnoskóry Latynos).
Nie pokazano tu zbyt wiele; to dopiero początek reklamowej podróży i ciężko w tej chwili wyrokować. Materiał nie urywa żadnych części ciała, a magia wszędobylskiego Iron Mana w tym wypadku nie zaprowadziłaby bohatera do Hogwartu, ale widać już, że tkwi w tym jakiś pomysł – ja z otwartymi ramionami przywitam na początek taką bezpieczną konstrukcję, zapowiadającą solidne widowisko skierowane przede wszystkim (w końcu) dla młodych widzów. Nie porwało mnie w jakiś szczególny sposób (chociaż przyklaskuję Tomowi Hollandowi), ale gdy spojrzę na to z punktu widzenia siebie z początku wieku, to zdecydowanie odliczałbym dni do premiery. Ciekawi mnie też jak poradzi sobie na stołku reżyserskim jeszcze nieopierzony Jon Watts, który ma na koncie całkiem niezły niskobudżetowy horror (Klaun) i wie już jak prowadzić na ekranie dzieciaki (Cop Car, zdecydowanie wart zobaczenia) – Marvel ma naprawdę ładną serię związaną z nieoczywistymi wyborami (Jon Favreu, James Gunn, bracia Russo, Scott Derrickson) i to możemy być ich kolejny celny strzał.
Zresztą Marvel po Doktorze Strange’u nadal jest „w gazie”, a już naprawdę ciężko byłoby po raz kolejny zajechać markę z takim potencjałem. W spokoju czekam na pozytywne zaskoczenie, a nie bolesny zawód.