Światotwórstwo poziom pro
Wyjaśnianie ludziom, czemu czytałem komiksy Marvela, to była dla mnie bułka z masłem. Pamiętam ten okres trwający być może do końca lat 90., w którym regularne śledzenie amerykańskich komiksów w niektórych kręgach było traktowane jako zdziecinnienie. Mówiłem wtedy, że znajduję w nich treści dla dojrzalszego odbiorcy, że kocham systemowość świata, uwielbiam wielogatunkowość w obrębie nie tylko uniwersum, ale także i poszczególnych tytułów. Jakoś do dzisiaj mam przeświadczenie, że nic mnie nie zachęciło bardziej do tworzenia światów z liter i słów niż komiksy. Nie do końca jednak ostatnio wiedziałem, czemu z fascynacją i uznaniem przyglądam się filmom na podstawie tytułów Marvela. Teraz już wiem wszystko.
Dzięki „Jessice Jones”.
Oczywiście wspaniałe jest to, że kilka lat temu dostaliśmy w kinemtagrafii być może jedną z najważniejszych tradycji komiksów wydawanych seriami – szereg historii rozgrywających się w tym samym świecie. W jednym ze swoich esejów Stanisław Lem pisał o podobnym światotwórstwie z uznaniem, choć za przykład podawał on mitologię zbudowaną w kreacjach fantasy i wg niego był to również jedyny ciekawy aspekt takiego “Star Treka” czy “Gwiezdnych Wojen”. Fabuły go nie interesowały, szczególnie że był wyznawcą twardej, naukowej fantastyki, a jeśli już o tajemnicy i magii mówił – tylko w kontekście procesu mitotwórczego. Marvel pokazał nam, że na ekran można przenieść tę systemowość wzorowaną na mitologiach – wątki w poszczególnych filmach wiążą się ze sobą, bohaterowie zamieszkują podobne światy, wszystko jakoś się klei. I nie jest to, jeśli zastanowić się nad tym dłużej, wcale trudne. Potrzebujemy tylko aktorów z wieloletnimi kontraktami, dywizję odpowiedzialną za spójność fabularną oraz plany na przyszłość (wiemy, że obecnie Marvel ma je w zapasie nawet na następną dekadę).
„Jessica Jones” jednak robi coś więcej niż odcina kupony od znanej marki. To naprawdę dobrze napisany, przemyślany, autonomiczny tytuł, który nie ma narzuconych stylistycznych ograniczeń, nie musi być skrępowany fabularnie z powodu fabuł innych filmów Marvela. To brudna ulica, oczywiście zasiedlona nadludźmi, ale głównym problemem bohaterki jest raczej zapłata czynszu na czas niż walka z Lokim czy posadzenie na ziemi oderwanego, latającego miasta. To serial o silnych kobietach, o czającym się za rogiem złu, o traumach, o rodzeniu się heroizmu w zwyczajności, o zagubionych ludziach, o pożądaniu i grzechach nie do zmazania.
Złapałem się na tym, że podobnie jak wcześniejszy netflixowy serial Marvela, czyli “Daredevil”, obejrzałem to bez jakiejkolwiek świadomości, że można by całkiem łatwo fabularnie uzasadnić pojawienie się w którejś ze scen Thora lub truchła kosmity zabitego w „Avengers”. Można, ale nikt tego na razie nie chce. Chodzi w tym o to, że Marvel właśnie osiągnął konsystencję, której spójność zbudowana została na fundamentach – paradoksalnie – nie spinania pośladów w sprawie spójności. To wolna amerykanka, który zakomunikowała nam dawno – to nie jest Twój świat, ale coś go trzyma w ryzach. Jakaś siła demiurgiczna (czy producencka, zapewna wsuwająca pączki w tzw. creative room, ale jednak) pilnuje fizyki i koherencji.
To, co fascynuje mnie dzisiaj już tylko w popkulturze, to właśnie światotwórstwo.
Jak Lucasowi udało się zbudować tak generujący w dalszym ciągu przychody produkt? Kiedy „Gwiezdne Wojny” mogły sobie pozwolić na wykasowanie całego Expadned Universe, skoro właśnie spójność świata i jego generatywność była podstawą budowania się przez lata tak silnego fandomu? Czy „Star Wars” ucierpi na wykasowaniu tego kanonu? Czy spin-off „Creed” będzie cierpiał z powodu ograniczeń, jakie narzuca bycie jednocześnie kontynuacją serii „Rocky”? Albo – czy żałosne próby Sony, które chce stworzyć „uniwersum” (sic!) Pogromców Duchów to nie kreacyjny samobój?
Pamiętam, że gdy w latach 90. próbowano bawić się ideą budowania fikcyjnych, rozszerzonych światów na ekranie, zaliczano same wtopy. Spin-off „X-files” był cieniutki, podobnie jak inne tego typu eksperymenty. Chyba jedynie udała się na ekranie „Xena”, co nie oznacza, że był to produkt dobry – jakoś ta przeciwniczka Herkulesa widać potrzebna była popkulturowemu neofeminizmowi. Cała reszta to marne próby rozszerzania, rozbudowywania i dopowiadania. Śmierdziało.
Teraz, po latach, oglądam pierwsze odcinki „Jessiki Jones”, w których otrzymuję opowieść o kobiecej traumie oraz całkiem realistycznie przedstawioną scenę seksu dwojga przerażonych ludzi, którzy wolą to robić od tyłu, aby nie zrobić sobie krzywdy.
Wiem, że w tym samym świecie toczą się epickie, kosmiczne przygody, a bogowie nordyccy schodzą niekiedy na Ziemię. W PG-13 oczywiśćie. To nie jest jeszcze mistrzostwo światotwórstwa, ale na pewno producencka konsekwencja. Istnieje wiele światów w obrębie jednego, to zdaje się mówić Marvel. I mówi to póki co z pewnością w głosie.