Serialowe uniwersum. Napisy po czołówce – zachęta czy strzał w stopę?
Wyobraźcie sobie, że siadacie do oglądania nowego odcinka ulubionego serialu. Po czołówce zaczynają przewijać się napisy w dole ekranu – obsada, reżyser, producenci, montażyści, scenarzyści, operatorzy kamery… Ile razy wypatrzyliście wtedy nazwisko aktora, który dopiero za dwadzieścia minut ma się pojawić w odcinku, i w ten sposób zepsuliście sobie niespodziankę?
Nawet jeśli wam się akurat nie zdarzyło, sporo osób zwraca uwagę na napisy. Ostatecznie po to są, temu służą – żeby dowiedzieć się, kto pracował przy danym odcinku. Niektórzy w ogóle ich nie czytają, bo koncentrują się na fabule i obserwowaniu aktorów, ale często literki są tak olbrzymie, że trudno ich nie zauważyć – wtedy łatwiej przeczytać nazwiska, zwłaszcza jeśli akurat tło jest jednolite, a nie pstrokate.
Często psuje to efekt, jeżeli powrót ma być dramatyczny, nieoczekiwany i nie był ogłaszany w mediach. Wydawałoby się, że producenci powinni chcieć utrzymać to jak najdłużej w tajemnicy i nie ryzykować, że ktoś wyczyta nazwisko w napisach na początku odcinka. Problem polega jednak na tym, że nie zawsze zależy to od nich.
Gildia Aktorów Amerykańskich (Screen Actors Guild, czyli SAG) wymaga, aby nazwisko każdego aktora pojawiało się w napisach. Mogą być oznaczeni jako „guest star” (gościnnie), „special guest star” (gość specjalny) lub „special appearance by” (specjalne wystąpienie), w zależności od aktora (zazwyczaj im ważniejszy powrót, tym „specjalniejsze” nazewnictwo), ale muszą być wymienieni.
Podobne wpisy
Jeśli producenci chcą usunąć z listy czyjeś nazwisko, żeby nie psuć widzom niespodzianki, w pierwszej kolejności muszą… poprosić danego aktora o zgodę. Wówczas nazwisko pojawia się po ostatnim kadrze, po zakończeniu odcinka – oczywiście z odpowiednią adnotacją. A jeśli aktor wyrazi zgodę, trzeba jeszcze uzyskać pozwolenie od Gildii, która wówczas zwykle nie protestuje.
Zanim w myślach zlinczujecie aktorów, że są samolubni i nie doceniają elementu zaskoczenia w takich sytuacjach, warto też pamiętać, że w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej odcinki trzeba robić dość szybko – emituje się ich bowiem zazwyczaj dwadzieścia parę w ciągu ośmiu, dziewięciu miesięcy, a terminy gonią. Dla porównania – tyle trwa samo nakręcenie dwunastu odcinków Doktora Who. Amerykanie produkują dwa razy więcej odcinków w tym samym czasie. Łatwo wówczas coś przeoczyć i o czymś zapomnieć – trzeba nadzorować kręcenie, nowe scenariusze, montaż, promocję i pewnie jeszcze dziesięć tysięcy innych rzeczy.
Czasami oczywiście udaje się zaskoczyć widzów – przykładów nie będę wymieniać, żeby nie popsuć komuś przyjemności z oglądania – ale w gruncie rzeczy duży wpływ na to mają nie tylko aktorzy, lecz także producenci. Niektórym po prostu nie zależy na utrzymaniu tajemnicy. Zawsze bawiły mnie na przykład różnice między Sherlockiem a Doktorem Who (a producent ten sam!). Sherlocka kręcono na ulicach Londynu, próbowano robić to ukradkiem, cichaczem (fanów i tak zawsze było pełno, ale to już inna historia). Akcja Doktora Who także często działa się w Londynie, ale tam na Trafalgar Square przyjeżdżał dźwig, z dźwigu zwisała TARDIS, a z TARDIS zwisał Matt Smith – mniej subtelnie chyba się nie dało.
Niektórzy producenci przez trzy miesiące trąbią o tym, że będzie „nieoczekiwany zwrot akcji i pojawi się dawno niewidziana postać”, niektórzy starają się do końca utrzymać to w tajemnicy. Łatwiej jest, jeśli kręci się w studio, trudniej, jeśli w plenerze. Niewątpliwie sporo zależy od podejścia – ale teraz pytanie jednak brzmi: ile osób faktycznie zwraca uwagę na napisy na początku odcinka?
Jeśli o mnie chodzi, zazwyczaj koncentruję się jednak na akcji, na aktorach, na słuchaniu kwestii. Na napisy spojrzę, jeśli są wielkie i zajmują trzy czwarte ekranu, jeśli akurat przed chwilą mignął mi aktor, którego skądś kojarzę, albo jeśli postać wygłasza monolog, a kamera stoi nieruchomo. Zdarza mi się też zerknąć, jeśli wydaje mi się, że przed chwilą widziałam znajome nazwisko.
Choć nie cierpię na spoilerofobię i uważam, że dobra historia obroni się nawet jeśli już znam jej zakończenie, bo interesujące powinno być obserwowanie, jak się rozwija akcja, uważam również, że warto czasem zaskoczyć widza. Parę seriali zszokowało fanów właśnie dlatego, że nie ujawniono czyjegoś nazwiska w napisach bądź czołówce – ale udało się dlatego, że wszyscy twardo milczeli i nie było mowy nawet o tajemniczym „a w szóstym odcinku takie rzeczy się dzieją, hohoho…”.
Jest natomiast jeszcze jeden sposób zepsucia widzom niespodzianki. Oto siadasz do oglądania odcinka, a tutaj zajawka, co się działo ostatnio. Ale „ostatnio” oznacza historię sprzed kilku miesięcy albo wręcz sprzed paru sezonów. I oczywiście zajawka wyraźnie sugeruje, co się będzie działo, jakie wątki będą kontynuowane i kto się znów pojawi. Wtedy już nawet nie trzeba czytać napisów…