Sen o Warszawie (druga część relacji)
Zacznę od ogłoszeń parafialnych. Zachęcam do odwiedzin forum KMF i wątku poświęconego WFF. Mefisto trochę się tam mądrzy, ale inicjatywa dyskusji jak najbardziej słuszna. [KLIK] A teraz relacja niedzielna!
Dzisiejszy poranek utwierdził mnie w przekonaniu, że mój organizm pociągnie jeszcze kilka niemal bezsennych nocy. Kluczem do przetrwania są batony i Coca-Cola. Żadne tam kofeiny czy inne izotoniczno – taurynowe wynalazki, w cukrze siła!
Dziś znów zaczęło się od Kinoteki, z tą różnicą, że tym razem się wycwaniłem i nie musiałem koczować pod wejściem w oczekiwaniu na otworzenie magicznych wrót. Wziąwszy bilety na seanse dzień wcześniej przydreptałem sobie do sali z pięciominutową obsuwą, czyli zastosowałem tzw. manewr modnego spóźnienia. Razem ze mną zastosowała go jednak i sama projekcja, więc ostateczny efekt nie był zbyt piorunujący. Poprzedniego dnia budzili mnie islandzcy gangsterzy, dziś – szczerze mówiąc – nie bardzo pamiętałem opis filmu, na który przybyłem, dlatego liczyłem na jakąś niespodziankę. Kiedy zobaczyłem na ekranie napisy przypominające te, które pojawiają się na planszach początkowych filmów irańskich (Kiarostami!!!) zamarłem. Zacne to kino, ale na ranne pobudki raczej się nie nadaje. Przyjąwszy postawę maksymalnie wyprostowaną postanowiłem zmierzyć się z opadającymi powiekami. Po pierwszych piętnastu minutach tureckiego „Tam gdzie płonie ogień” mogłem jednak spokojnie zgarbić się w kinowym fotelu. Film, mimo powolnej narracji, mocno wciągał, a odtwórczyni głównej roli (Elifcan Ongurlar) hipnotyzowała niezwykłym spojrzeniem. Seans poranny przebiegł zatem dość gładko. Tego samego nie mogę powiedzieć o kolejnej projekcji. „Jedz, śpij, umieraj” od pierwszej do ostatniej minuty pozostał dla mnie obojętny. Trochę się wynudziłem, trochę podrzemałem i poszedłem na seans „Padaka”. Jakimś wielkim wielbicielem sushi nie jestem, ale koreańska animacja trochę mnie zdołowała. O powodach takiego stanu rzeczy piszę poniżej.
Multikino było dziś wyjątkowo zatłoczone. Jak na forum KMF zauważył Mefisto, jednym z głównych powodów takiego stanu rzeczy jest zachowanie ludzi. Na jakieś 30 minut przed projekcją przed salą, w której ma być wyświetlany film ustawiają się kolejki. I tak stoją ci ludzie i czekają niewiadomo na co, przy okazji blokując oczywiście główne szlaki komunikacyjne. Jakby nie można było sobie usiąść na kanapie, czy gdziekolwiek indziej i spokojnie poczekać aż otworzą salę. Nie! Miejsca są nienumerowane i trzeba o nie zawalczyć. Hazard jest hazard. Poniżej zamieszczam fotkę, na której widoczny jest ułamek korka totalnego. Ludzie wychodzący z Seida zderzyli się z ludźmi czekającymi na inną projekcję w sali numer jeden, a ci połączyli się z kolei z oczekującymi na „Efekt domina”. W tym momencie ciekawie wyglądał Stefan Laudyn (dyrektor festiwalu), który patrząc na to wszystko z pozycji połowy ruchomych schodów uśmiechał się od ucha do ucha wyglądając tak, jakby myślał sobie „ale się narobiło” (wersja ocenzurowana).
Seansem dnia jest zdecydowanie „Raj: Wiara” Ulricha Seidla. Ciekawym, choć nieco mniej traumatycznym, doświadczeniem był również krótki panel pytań i odpowiedzi z udziałem Marii Hofstätter (odtwórczyni głównej roli w wyżej wymienionym obrazie). Aktorka zapewniła wszystkich, że praca z Seidlem to przyjemność, a swoich aktorów traktuje on ponoć jak najlepszych przyjaciół. Krzepiące, szczególnie po tym, co obejrzało się kilkanaście minut wcześniej.
Najgorszego filmu dziś nie wybieram, ponieważ nic mnie jakoś szczególnie nie załamało. Z całej piątki najgorzej oglądało mi się jednak szwedzkie „Jedz, śpij, umieraj”, ale o tym wszystkim poniżej.
A teraz czas na filmy, zaczynamy od dzisiejszego numero uno.
RAJ: WIARA
Ulrich Seidl, Austria
Kolejna, po „Raj: Miłość” część trylogii Ulricha Seidla i jedna z najgłośniejszych premier 28 WFF zarazem. Dzisiejszy pokaz zapełnił pokaźną część głównej sali Multikina (jej pojemność to prawie 800 miejsc).
Anna pracuje w szpitalu, a w wolnym czasie oddaje się, powiedzmy, „praktykom religijnym”. W jej domu aż roi się od krzyży, świętych obrazków i innych dewocjonaliów. Codziennie odbywa się w nim samobiczowanie, obcałowywanie boskich wizerunków oraz chodzenie na klęczkach z różańcem w ręku. Dodatkowo, Anna regularnie pakuje w dużą niebieską torbę figurę Matki Boskiej i porusza się z nią od domu do domu, aby szerzyć słowo boże. Głównym celem jej pielgrzymek są tereny zamieszkałe przez innowierców lub margines społeczny. Plan dnia Anny ulega zmianie, gdy w domu – po rekonwalescencji – pojawia się jej niepełnosprawny mąż, muzułmanin. Okazuje się, że kobieta popadła w religijny fanatyzm po jego wypadku.
Film Seidla jest po prostu przerażający. Nawet wtedy, gdy niedorzeczne zachowanie głównej bohaterki wywołuje śmiech, to po ciele i tak przechodzą ciarki. A tym, na co patrzy się najciężej jest relacja pomiędzy Anną, a jej mężem. Mimo tego, że kobieta notorycznie go odtrąca, a on – w napadach złości – usiłuje się na niej odegrać, to pomiędzy nimi wciąż da dostrzec się więź. W tym całym piekle, które paradoksalnie zapełnione jest przez krzyże i święte obrazki, wciąż tli się miłość pomiędzy dwojgiem ludzi. Fetyszyzacja wiary dokonana przez Annę doprowadza do tego, że zmienia się ona w siłę całkowicie destrukcyjną.
Intensywność filmu Seidla podkreśla jego strona wizualna. Jest trochę tak, jak w „Białej wstążce” Hanekego. Wszystko jest ułożone pod linijkę, kurz nie ma prawa zalegać na powierzchniach dłużej niż sekundę, a wszyscy są święci i pozapinani aż po ostatni guzik. Pod tą maską kipią natomiast emocje i, przede wszystkim, rozpaczliwa potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem.
PADAK
Lee Dae-hee, Korea Południowa
Padak to imię makreli, która zostaje złapana i sprzedana do sushi baru. Jako ryba wychowana w morzu nie potrafi odnaleźć się w wystawowym akwarium. Inne ryby, szkolone przez starą flądrę zwaną Mistrzem, pochodzą ze stawów hodowlanych, dlatego nie znają smaku wolności. Nauczyły się, że w momencie, gdy do akwarium podchodzą klienci restauracji należy pływać do góry brzuchem. Wtedy potencjalni nabywcy uważają, że ryba jest nieświeża i tracą na nią ochotę. Padak jest jednak inny. Wbrew reszcie mieszkańców akwarium rozpaczliwie usiłuje odzyskać wolność. Jego zachowanie pobudza inne ryby do myślenia nad własnym losem. Tym samym, wolność przestaje być marzeniem zarezerwowanym jedynie dla ryb wychowanych poza akwarium i zbiornikami hodowlanymi.
Lee Dae-hee w inteligentny sposób wykorzystuje poetykę klasycznej bajki. Schemat stary jak świat – do smutnego i pozbawionego nadziei świata przedostaje się jednostka, która pokazuje, że gdy mocno się wierzy, to można zmieniać rzeczywistość. „Padak” nie jest jednak historią dla dzieci. Ludzie, w oczach morskich stworzeń, wyglądają jak potwory, które zabierają bliskich tylko po to, aby zaszlachtować ich na oczach przyjaciół. Niektóre animacje towarzyszące piosenkom wyśpiewywanym przez ryby przywodzą na myśl sugestywne obrazy wykonane przez Geralda Scarfe na potrzeby „The Wall”. Ludzie jako powykrzywiane potwory, które zamiast dłoni posiadają ostrza, a zamiast twarzy przerażające otwory pełne ostrych zębów – daje do myślenia.
JEDZ, ŚPIJ, UMIERAJ
Gabriela Pichler, Szwecja
Po części rozumiem bohaterów tego filmu i rozumieć będzie ich każdy kto kiedykolwiek zarabiał jako magazynier, czy pracownik produkcji. Nietrudno domyśleć się, że tytuł to krótkie i dość dosłowne omówienie podejścia, jakie mają do człowieka niektóre instytucje (serdecznie pozdrawiam magazyny TESCO i Pana Waldka).
Rasa jest pracowniczką fabryki, która zajmuje się przygotowywaniem warzyw do sprzedaży w marketach (brokuły w folii, warzywa na plastikowych tackach i inne tego typu klimaty). Jest jedyną żywicielką rodziny, na którą składa się jeszcze jej ojciec. Mężczyzna nie pracuje bo cierpi na chorobę kręgosłupa (choć nie do końca wiadomo, czy swoich dolegliwości trochę nie wyolbrzymia). Niestety, nadchodzi kryzys. Firma pozbywa się pracowników, a Rasa ląduje na bruku. Niby organizowane są spotkania dla bezrobotnych, niby coś ma się zmienić, ale zmienia się niewiele. Dodatkowym utrudnieniem w znalezieniu pracy jest dla dziewczyny piętno rasowe. Zaraz po urodzeniu przeniosła się ona do Szwecji z Czarnogóry. Jej mentalność jest szwedzka, ale nazwisko i wygląd na to nie wskazują.
Gabriela Pichler porusza w „Jedz, śpij, umieraj” cały wachlarz tematów. Jest o relacji pomiędzy córką, a ojcem, o kryzysie gospodarczym i jego wpływie na życie ludzi, o skazaniu na bycie obcym i o sile wspólnoty oraz konieczności wzięcia życia we własne ręce. Efekt nie jest jednak zadowalający. Film nie angażuje widza i pozostawia obojętnym wobec losów bohaterów. Czegoś w tym wszystkim zabrakło.
TAM GDZIE PŁONIE OGIEŃ
Ismail Güneş, Turcja
Ayse wychowuje się w religijnej tureckiej rodzinie i jest oczkiem w głowie kochającego ojca. Kiedy zaczyna chorować jej rodzice zostawiają wszystko i udają się do oddalonego szpitala. Okazuje się, że przyczyną stanu zdrowia dziewczyny jest ciąża i związane z nią powikłania. Islam wyraźnie potępia związki przedmałżeńskie, a dodatkowym policzkiem wymierzonym w kierunku rodziny Ayse jest fakt, że nieznany jest ojciec dziecka (bohaterka celowo zataja jego tożsamość, ponieważ obawia się o jego życie). Okryty hańbą ojciec postanawia odzyskać honor w tradycyjny sposób. Pod pretekstem przeniesienia córki z daleka od rodzinnej miejscowości zabiera ją w podróż, z której ma już nie powrócić.
Opowieść o Ayse to poetyckie, pełne symboliki kino drogi. Momentami wznosi się na naprawdę wysoki poziom. Dzieje się tak szczególnie za sprawą przekonywującej relacji na linii córka ojciec, doskonale oddanej przez odtwórców ról głównych. Należy jednak powrócić do sprawy symboli, które niestety dość często aż biją po oczach. Znajdująca się w kulturowej pułapce dziewczyna wyciągająca ręce ku białemu ptakowi szybującemu na horyzoncie (sytuacja powtarza się kilkukrotnie) to, delikatnie mówiąc, lekka przesada, a podobnych „kwiatków” znajdziemy w filmie co najmniej kilka.
Gdy przymkniemy na nie oko, to „Tam gdzie płonie ogień” okazuje się być dość poruszającym filmem o miłości jako uczuciu fundamentalnym. Wszelkie problemy, jakie zostają nakreślone w trakcie trwania seansu, czyli nieprzystawalność religii do czasów, konflikt pokoleniowy i związki religii z logiką oraz moralnością zostają zepchnięte na drugi plan w momencie, gdy ojciec orientuje się, że nieomal zniszczył to, co kocha w życiu najbardziej. Może odrobinę górnolotne, ale mimo wszystko prawdziwe kino.
EFEKT DOMINA
Paula van der Oest, Wielka Brytania, Holandia
Przekonywujące kino mozaikowe opowiadające o kryzysie gospodarczym widzianym z perspektywy ludzi, a nie państwowych gospodarek. Reżyserka w niezwykle sprawny sposób łączy historie osób pochodzących z różnych zakątków świata i należących do zupełnie odmiennych grup społecznych. Ogólny sens filmu polega na zademonstrowaniu tytułowego efektu domina. Śledzimy losy bohaterów klasy wyższej i będąc świadkami ich porażek schodzimy po drabinie hierarchii społecznej coraz niżej. Kryzys nie oszczędza nikogo.
Historie przedstawione przez Holenderkę zdecydowanie angażują widza, a właśnie to uważam za główny wyznacznik dobrego kina mozaikowego. Nie mamy oczywiście do czynienia z filmem pokroju „Magnolii”, ale „Efekt domina” spokojnie może stanąć w szranki z innymi klasykami tego gatunku (chociażby głośnym „21 gramów”). Światowy kryzys gospodarczy jest wręcz idealnym tematem dla tego typu konwencji, dlatego cała historia wypada bardzo przekonywująco i naturalnie. Niektóre sceny wręcz bolą – na czele znajduje się wyścig pań na szpilkach przywodzący na myśl „Czyż nie dobija się koni” Pollacka. Dodatkowo, brak jakichkolwiek oznak łączenia wątków na siłę. Nie ma również mowy o przesadnej zawiłości scenariusza. Ogląda się to świetnie, choć temat lekki nie jest.
Na koniec warto również wspomnieć o realizacji i aktorstwie, które stoją na światowym poziomie. Czuć w tym wszystkim rozmach, lecz nie ma w nim śladu taniego efekciarstwa. Dla fanów kina mozaikowego pozycja obowiązkowa.
WIELKIE WEJŚCIE
Benoît Delépine i Gustave Kervern, Belgia, Francja
I po raz kolejny jednym z głównych bohaterów filmu jest światowy kryzys gospodarczy. Tym razem staje się tłem dla opowiedzenia historii dość mocno zakręconej francuskiej rodzinki. Jeden z synów mimo czterdziestki na karku (tak na oko) paraduje po mieście w punkowych ciuchach i karze mówić na siebie NOT (czoło mężczyzny zdobi tatuaż z takim napisem). Brat punka jest zupełnie nieporadnym ojcem rodziny pracującym w sklepie z luksusowymi materacami. W przeciwieństwie do pierwszego z opisywanych kocha normy i stara się do nich ściśle stosować. Rodzice mężczyzn są natomiast dumnymi właścicielami knajpki specjalizującej się w daniach z ziemniaków i ekscentryzmem nie ustępują swoim dzieciom. Odwieczny konflikt pomiędzy braćmi dobiega końca w momencie, gdy z powodu kryzysu ekonomicznego ten „ułożony” traci pracę i zdrowy rozsądek, rozpoczynając tym samym punkowe życie u boku brata.
W jednej ze scen filmu NOT dobiera się do mikrofonu w hipermarkecie i ma możliwość wykrzyczenia swoich racji. Kiedy zaczyna mówić o tym, jak ciężkie jest życie ulicznego punka okazuje się, że problemy szaleńca z tatuażem na czole wcale nie różnią się od tych, jakie nękają przeciętnego Kowalskiego. Życie dogania wszystkich. Grunt w tym, aby nie dać rzucić się na łopatki. Nieco banalnie, ale ogląda się to dość sympatycznie.
Z kolejną szóstką wracam jutro!