Religia i kobiety na drodze gniewu
Zachwytów nad nową odsłoną przygód szalonego Maxa nie brakuje. Nie wypada mi się do nich nie przyłączyć – to jedno z bardziej intensywnych kinowych przeżyć, jakich dane mi było doświadczyć w ostatnich latach. Serce nie przestawało szybko bić jeszcze długo po zakończeniu seansu. Charakter Na drodze gniewu najlepiej oddaje porównanie mojego przedmówcy, Filipa Jalowskiego, który w swojej recenzji filmu prawi, iż „przy nowej wizji Millera stare Mad Maxy wyglądają jak niewinna zabawa resorakami”. I jest to na tyle wymowne stwierdzenie, iż wiele więcej się w tej kwestii dodać nie da. Ale pochylając lupę nad kliszą, dostrzegłem nader intrygujące zagadnienia przemycane do tego widowiska i z równym powodzeniem wyróżniające go na tle swych poprzedników.
Fabuła sama w sobie nie jest oryginalna, co raczej nie zaskakuje. Jest też pretekstowa, bo jej podstawowym zadaniem jest odpowiednie umotywowanie działań bohaterów i wpuszczenie ich w wir wartkiej akcji. Nie wypada jednak uznać tego za zarzut, i to w kontekście któregokolwiek z Mad Maksów.
[quote]Filmy tej serii nigdy nie pretendowały do bycia czymś więcej niż wysokooktanową rozrywką, z dynamicznie poprowadzoną wizją świata przedstawionego.[/quote]
Nie starały się także przeskoczyć przesłania płynącego z samej istoty gatunku, który reprezentowały. I w tym według mnie tkwi siła serii Mad Max: w prostocie, wiele nie obiecującej, ale nic mniej nie dającej; w prostocie skrywającej w sobie drugie dno. Za jej sprawą podczas każdego z seansów w przerwach pomiędzy kolejnymi pościgami mogliśmy ulec refleksji nad stanem współczesnego świata i kierunkami, jakie obiera. A nie napawały one optymizmem. Wyłania się z nich dążenie do samodestrukcji, stopniowe uleganie moralnej deprawacji i świadomie wyzbywanie się resztek nadziei. I świata tego plastyczne odzwierciedlenie miało nas fascynować i przerażać zarazem. Miało cieszyć oko i budzić podskórną trwogę. Widmo apokalipsy nie jest przecież takie wcale wydumane. Rodzi się więc pytanie: czy da się zatrzymać ten pochód szaleństwa?
Czwarta część przygód Maxa Rocatanskiego wyraźnie jedzie po śladach pierwotnej trylogii. Zresztą liczba nawiązań do poprzednich odsłon jest imponująca (na szybko: karzeł, uciekająca ciężarówka z benzyną, dubeltówka, główny wróg ukryty za maską). Ale Miller czyniąc to nie podrabia sam siebie, a raczej wykorzystuje najlepsze doświadczenia, najbardziej trafione patenty i zbierając to w całość, przekuwa w nową jakość. Wbrew pozorom dodaje także wiele nowego. Bo to niby ten sam świat, ale to niuanse decydują o jego wyjątkowości.
[quote]W żadnej poprzedniej części nie położono tak wyraźnego nacisku na aspekty religijne świata przedstawionego. [/quote]
Biorąc pod uwagę, że jest to świat po katastrofie, należy uznać całkiem rozmyślnie, iż resetowi uległo w nim wiele odwiecznych, kulturowych elementów, w tym system norm czy religijność właśnie. Nie znaczy to jednak, że nowa ludzkość nie znalazła sposobu na wskrzeszenie kultu. Główny antagonista, niejaki Wieczny Joe, wchodzi w rolę zbawcy, bożego pomazańca. W ten sposób przywodzi na myśl fałszywego proroka, obecnego w religiach abrahamicznych. Z kolei głównym dążeniem pomalowanych na biało Trepów jest pośmiertne przekroczenie bram Valhalli – zaszczytnego raju wojowników, znanego z mitologii nordyckiej. W innym przypadku, gdy modląca się bohaterka zostaje zagajona o to, do którego Boga się modli, zręcznie odpowiada, że „do tego, który słucha”. Jest to wyraźny komentarz do obserwowanej dziś tendencji ujednolicenia religijnych dróg (wynikającej np. z filozofii New Age), w której każdy rodzaj duchowości prowadzi do jednego celu nadrzędnego.
To wymieszanie religijnych motywów przeciwstawia się panującemu często w fantastyce postapokaliptycznej nihilizmowi – stanowiącemu przecież naturalną konsekwencją upadku cywilizacji. W Na drodze gniewu ludzkość ustanawia nowe porządki, garściami czerpiąc z zaprzeszłych tradycji. Aczkolwiek nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy fakt istnienia tej potrzeby duchowości w świecie przyszłości wskazuje na siłę, czy też słabość ludzkości.
[quote]Innym ciekawym wyróżnikiem czwartej odsłony serii jest… kobiecość.[/quote]
Chodzi mi oczywiście o propagowanie wartości feministycznych wynikających z faktu wystąpienia w filmie postaci silnych i w pełni samowystarczalnych jednostek płci żeńskiej. Poświęcę temu nieco więcej uwagi z racji na drażliwy charakter tematu. Ustosunkowując się do tego zarzutu w pełni subiektywnie, śmiem stwierdzić, iż albo pewnej sprawie nadano przesadnie wyolbrzymioną rangę, albo nie włożono nawet krzty wysiłku w to, by przyjrzeć się zawartości ukrytych znaczeń.
Kwestią nadrzędną jest zwracanie uwagi na postać imperatorki Furiosy, która z uwagi na swoją silną, niezależną postawę, idealnie wypełnia założenia kobiecego równouprawnienia. Całkowicie pomija się przy tym fakt, że heroiny od zawsze dobrze wpasowywały się w kino akcji, stanowiąc cenną (i piękną) alternatywę dla ekranowej dominacji testosteronu. To raz. Dwa, że nie zwraca się także uwagi na charakter i rolę, jaką pełni Furiosa w opowieści. Wszak jest ona jedną z ostatnich osób w dramacie, której motywacja podyktowana jest fałszywą nadzieją. Pod tym względem bliżej jej do stereotypowej, kobiecej naiwności i lekkomyślności aniżeli symbolu kobiecej emancypacji. Swoją drogą, ciekawe że w przypadku tej postaci nie mówi się o fakcie, iż jest pozbawiona ręki, co czyni ją osobę niepełnosprawną. Kolejne tabu obalone, czy może nieśmiałe propagowanie inwalidztwa?
O wiele bardziej feministyczny jest inny wątek, można powiedzieć, ten przewodni. Prócz Furiosy i Maxa, do grupy uciekinierów z Cytadeli, należą żony-rodzicielki Wiecznego Joe’ego. To właśnie one niosą sobą istotny komunikat – ich ucieczka to jawna metafora wyzwolenia kobiety z kulturowego jarzma oraz roli, która jest jej przypisywana. I choć wątek ten jako jedyny nadawałby się do poprowadzenia w kierunku manifestu, to jednak fakt, iż reprezentują go słabo rozgarnięte modelki (będące przecież wyrazem uprzedmiotowienia kobiecego ciała) często niepotrafiące przeładować broni, pozwala potraktować go z dużą dozę umowności.
Ostatnim pułapem tego feminizowania jest napotkana na pustyni grupka kobiet. Zdołały one przetrwać najwyraźniej bez udziału mężczyzny. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego, gdyż podkreślić należy raz jeszcze fakt, iż mierzymy się ze światem przyszłości, dotkniętym katastrofą, w którym to każda jednostka, bez rozgraniczenia na płeć, została poddana wyjątkowej próbie. Jest wiele powodów, dla których możliwe było wyjście z tej próby zwycięsko, ale zakładanie, że niemożliwe jest, by udało się to kobietom, jest kolejną, zastanawiającą indolencją myślową. O wiele bardziej wątpliwe było przetrwanie na pustyni grupy dzieci (którym bardzo trudno jest się czegokolwiek nauczyć bez oparcia swoich poczynań na wzorze), które mieliśmy okazję poznać w trzeciej części Mad Maxa. Znamienne, że wówczas nikt nie mówił o tym, iż taki motyw fabularny jest ukrytym, „dziecięcym” manifestem wskazującym, jak wielka, nieodkryta siła może drzemać w naszych pociechach.
Takie usilne doszukiwanie się w Na drodze gniewu propagandy feminizmu mogło zostać zainicjowane tylko przez mężczyznę ogarniętego uprzedzeniem do płci przeciwnej, którego duma nie pozwala na wyobrażenie sobie obrazu kobiety walczącej o życie pod wpływem zagrożenia.
A taki przecież może być kierunek ewolucji tej płci, jeśli dzisiejsi mężczyźni nie wezmą się w garść i nie będą zdolni do należytego dbania o bezpieczeństwo swoich wybranek. Źle mówię?
korekta: Kornelia Farynowska