search
REKLAMA
Festiwal

Recenzje filmów z programu SPLAT!FILMFEST 2020. Część 1

Krzysztof Walecki

8 grudnia 2020

REKLAMA

Święto kina gatunkowego, jakim jest Splat!FilmFest, właśnie się rozpoczęło, ale jest ono w tym roku inne, bo pozbawione możliwości obejrzenia filmów na wypełnionej po brzegi sali kinowej. Należy podziękować za to sytuacji pandemicznej, choć szansa na obejrzenie wszystkich tytułów festiwalu w dowolnej dla siebie porze dnia i (zwłaszcza) nocy wiele wynagradza. Postanowiłem zatem zmienić nieco formułę podsumowania – zamiast jednego tekstu całościowego, który zawsze publikowaliśmy po festiwalu, będzie kilka mniejszych, na bieżąco przedstawiających to, co już obejrzałem. Da to czytelnikom szansę na zapoznanie się z moimi refleksjami dotyczącymi danych filmów, wciąż z szansą na ich obejrzenie.

https://vod.splatfilmfest.com/

Na początek pierwsze 10 tytułów.

SZEPT I MROK idealnie nadawałby się na film otwarcia festiwalu, zważywszy na znane fanom horroru nazwisko reżysera i bardzo dobre przyjęcie na Zachodzie. Złowieszcza atmosfera oraz narastające poczucie nieuchronnej zagłady są siłą opowieści o dorosłym rodzeństwie, które przyjeżdża na rodzinną farmę, aby zaopiekować się umierającym ojcem. Ich matka wydaje się być zmęczona sytuacją i powoli traci kontakt z rzeczywistością; wkrótce jednak dziwne zachowanie kobiety zostaje wyjaśnione strachem przed diabłem, czyhającym ponoć na duszę jej męża.

Reżyser Bryan Bertino (Nieznajomi, The Monster) korzysta ze swojego ulubionego schematu dwójki uwięzionych ludzi broniących się przed atakami tajemniczej siły. W przypadku jego nowego filmu religia i kwestia wiary działa na podobnej zasadzie co w koreańskim Lamencie – w pewnym momencie nie sposób odróżnić dobra od zła, gdyż to drugie potrafi doskonale naśladować to pierwsze. I choć Szept i mrok jest miniaturową opowieścią z tylko jednym możliwym zakończeniem, w czasie seansu trudno nie odczuć ciężaru, jaki dźwigają główni bohaterowie, niechętni przebywaniu w miejscu skażonym śmiercią. Niebezpieczeństwo tkwi właśnie w narzuconej przez kulturę, moralność i religię powinności opieki nad chorymi oraz umierającymi rodzicami. Myśl ta nie wybrzmiewa tak mocno, jak by mogła, głównie dlatego, że Bertino po raz kolejny traktuje swój film w kategoriach ćwiczenia ze straszenia (bardzo udanego!), niekoniecznie zaś czegoś bardziej doniosłego.

O odpowiedzialności wobec rodziny opowiada również MOJE SERCE BIJE TYLKO, GDY MU KAŻESZ Jonathana Cuartasa, dramat, w którym grany przez Patricka Fugita bohater coraz bardziej powątpiewa w konieczność ratowania swojego brata, zwłaszcza że ten musi pić ludzką krew, aby przeżyć. Zabijanie bezdomnych zaczyna ciążyć na sumieniu mężczyzny zmęczonego koszmarną codziennością, z pozbawioną skrupułów siostrą z jednej strony oraz potrzebującym opieki bratem-wampirem (?) z drugiej.

Echa meksykańskiego Jesteśmy tym, co jemy pobrzmiewają głośno w filmie Cuartasa, począwszy od tematu rodziny, która zmuszona jest zabijać, aby poskromić swe krwiożercze apetyty, po realistyczną konwencję i powolną narrację. Beznadzieja egzystencji głównego bohatera może udzielić się widzom (jestem tego przykładem), co wcale nie jest wadą, lecz jednocześnie sytuuje film bliżej posępnego dramatu niż horroru. Sceny ataków charakteryzują się pewną intensywnością, niekoniecznie jednak napięciem – doskonale wiemy, w którą stronę zmierza historia, o żadnym zaskoczeniu raczej nie będzie mowy. Ostatecznie otrzymujemy portret człowieka zadręczonego i coraz mocniej odczuwającego samotność pośród swych najbliższych, niepotrafiącego jednak się od nich uwolnić. W tej kategorii Moje serce bije tylko, gdy mu każesz dobrze się sprawdza, choć nie ma tu nic, czego byśmy już wcześniej nie widzieli.

Główni bohaterowie HONEYDEW niczym bajkowi Jaś i Małgosia lądują w chacie starej kobiety, która dużo pichci, ale wystarczy jeden rzut oka na nią, aby rozpoznać szaleństwo. Jednak Sam i Rylie są najwyraźniej ślepi, co nie wyjdzie im na zdrowie. Horror Devereuxa Milburna wyróżnia fantastyczna forma – montaż i dźwięk wydają się być podporządkowane wrażeniu koszmaru sennego, zanim prezentowane na ekranie wydarzenia faktycznie zaczną takowy przypominać – ale po pewnym czasie zaczyna ona męczyć, podobnie jak jednostajny rytm filmu. Również zachowanie granego przez Sawyera Spielberga bohatera jest cokolwiek nielogiczne i irytujące, kiedy opuszcza nocą swoją dziewczynę, aby iść do kuchni obcej kobiety i zjeść zawartość jej lodówki. Zostaje za to ukarany w sposób, który z jednej strony niesie skojarzenia z Teksańską masakrą piłą mechaniczną, z drugiej zaś z niesławną Uwięzioną Heleną. Zamiast szoku przychodzi jednak obrzydzenie. Nie miałbym z tym problemu, gdyby nie nuda.

Innym przykładem pójścia w stronę oniryzmu podczas tegorocznego Splat!FilmFest jest SEN, film, który rozpoczyna się wielce obiecująco, aby później osunąć się w fabularne schematy oraz niemrawe tempo. Nękana przez niepokojące sny kobieta odnajduje hotel ze swych koszmarów, ale po krótkim tam pobycie szybko ląduje w szpitalu. Jej córka stara się dociec, jaka była tego przyczyna – przyjeżdża zatem do hotelu i rozpoczyna swoje prywatne śledztwo. Wkrótce zaczyna mieć sny, które zlewają się z rzeczywistością. Reżyser tego niemieckiego horroru, Michael Venus, bardzo szybko ustala, kto tu jest głównym bohaterem, wysyłając matkę do szpitala już w 10. minucie filmu, niespecjalnie zainteresowany lepszym ukazaniem relacji między dwiema kobietami i ich codziennym życiem. Ta nagłość i skoncentrowanie się na jak najszybszym umieszczeniu młodej Mony w hotelu sprawiają, że z autentycznym zainteresowaniem śledziłem dalszy ciąg. Niedługo później dziewczyna śni o Agacie Buzek, przypominającej – zarówno wizualnie, jak i symbolicznie – blondwłosą wersję straszydeł z Japonii, a reżyser serwuje nam naprawdę zacny jump scare. Do tego momentu jest bardzo dobrze, zwłaszcza że sceny snów są tu pomyślane z odpowiednią dozą surrealnej wyobraźni.

Nagle jednak akcja wyraźnie zwalnia, aby dać Monie czas na poznanie właścicieli tajemniczego hotelu i mieszkańców okolicznego miasteczka. Powolne odkrywanie sekretów, które uważny widz odgadnie szybciej niż główna bohaterka, mocno kontrastuje z dynamicznie rozwijającym się początkiem, a film zaczyna przypominać skompresowany do 100 minut sezon serialu, z solidnym wstępem oraz zakończeniem, ale również widokami na ciąg dalszy. Szkoda, że scenariusz nie skupia się w większej mierze na historii miejsca oraz relacji między bohaterami, zwłaszcza że rozwiązanie w sposób bardzo powierzchowny czyni głównym czarnym charakterem nacjonalistę, który nie chce się wstydzić za historię i tradycję swojego kraju. Jakże aktualna postawa, jakże niebezpieczna w kontekście niemieckiej przeszłości – niestety ani jedno, ani drugie nie jest na tyle eksplorowane, aby robiło wrażenie. Ostatecznie w pojedynku surrealizmu z nacjonalizmem bez problemu wygrywa to pierwsze, choć marzyłby mi się bardziej wyrównany pojedynek.

REKLAMA