PRZEJRZAŁA BULWA W WARSZAWSKIM ZUSIE
Był listopad; niebo miało kolor papierka od wniosku o odszkodowanie. Budynek ZUS-u przy Czerniakowskiej otoczony był bezlistnymi drzewami, zdawało się, że ich gałęzie gotowe są pochwycić nieuważnego przechodnia i wciągnąć go w ciemność. Dochodziła piętnasta. Gdy wchodziłem do środka, mrok zapadał bardzo szybko.
Wewnątrz światła sufitowych lamp wyłowiły kontury ścian, podłóg, biurek i foteli; wszystko było jasne i wyraźne, zielone, jasnozielone. Wyobraźnia nie miała tu wstępu. Ludzie chodzili tam i z powrotem w rytm tykającego na ścianie zegara, tik-tak, tik-tak. Wziąłem numerek, odczekałem w kolejce, wywołano mnie.
Wyglądał jak przejrzała bulwa zaczerwieniona od stresu i słońca, przejrzała bulwa w warszawskim ZUS-ie. Wszystko miał okrągłe – twarz, brzuch, nos, ręce, nogi, nawet palce. Zwiotczałe oblicze zdradzało, że przekroczył już czterdziestkę. Zgarbiona postawa była w zgodzie z pokaźnym piwnym brzuchem, niemal rozrywającym guziki zapiętej pod szyję białej koszuli. Jeśli kiedykolwiek miał jakieś sportowe ambicje, to już dawno je porzucił. Jego palce tańczyły po klawiaturze w rytm ściennego zegara, był jak te gałęzie, które zostawiłem za sobą.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – odparł niskim głosem.
Zreferowałem mu swoją sprawę, a pan Bulwa zaczął szukać mnie w bazie. Podałem mu kluczową kartkę. Po zapoznaniu się z dokumentem rozpoczął się urzędniczy proces, co obfitowało głównie we wklepywanie przez pana Bulwę stosownych danych do komputera. Ja tymczasem dostałem formularz. Wypełniając go ukradkiem, badałem bulwową twarz: cała była obwisła, jakby zobojętniała na wszystko poza monitorem. Zmrużenie oczu zdradzało krążącą w żyłach pana Bulwy nudę – narkotyk, na którym opierało się życie w tym budynku, zażywany przez wszystkich pracowników trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, osiem godzin dziennie.
Po chwili oddałem mu wypełniony papierek, a pan Bulwa zaczął coś jeszcze wpisywać do komputera. Czekałem. Mój wzrok padł na stojącą na biurku tabliczkę z nazwiskiem.
– Więc… będzie pan psychologiem – rzekł pan Śmieszek spoglądając na zaświadczenie z mojej uczelni.
– Tak.
– Fascynująca dziedzina. Na studiach miałem trochę zajęć z psychologii i mimo że ceniłem je sobie niezmiernie, to chyba nie potrafiłbym tak nurzać się w meandrach ludzkiej psychiki. Za trudne byłoby to dla mnie.
Jego głos przeczył temu miejscu. Zamknąłem oczy i zasłuchałem się w nim. Są ludzie obdarzeni głosem okrywającym jak miękki koc, sprawiającym, że chce się zasnąć. On taki miał.
– Ja bym chciał pomagać ludziom.
– W takim razie pozostaje mi się cieszyć, że są jeszcze osoby takie jak pan i życzyć panu powodzenia. Co pan jeszcze robi?
– Piszę o filmach.
– O filmach. No, to jaki jest pana ulubiony film?
Zastanowiłem się chwilę.
– U mnie to się chyba zaczęło od Gwiezdnych wojen.
– Ach… Gwiezdne wojny.
I nagle przestaje pisać na klawiaturze, koniuszki jego palców sięgają skroni. Zamyka oczy. Nieoczekiwane wspomnienie burzy ustalony rytm pracy, zamraża płynący w żyłach narkotyk.
– Pamiętam… miałem bodajże z osiem albo dziewięć lat. I poszliśmy na Gwiezdne wojny z ojcem do kina, na te pierwsze. To było wtedy coś absolutnie niesamowitego. Nikt wcześniej czegoś takiego nie widział.
Na jego twarzy pojawiają się kolory czerwieni obce, rysy tężeją. Prostuje się, chudnie; już nie jest panem Bulwą. Rozdziawia usta w wyrazie dziecięcego zdumienia niesamowitym spektaklem. Dookoła też się wszystko zmienia. Zegar na ścianie przestaje tykać. Ludzie schodzą z ustalonych tras, pociągające nimi sznurki pękają. Zamiast monotonnych pomruków dochodzi mnie gwar żywych głosów. Ktoś otwiera drzwi, do środka wdziera się listopadowy mrok i przegania duszącą konkretność trupiozielonego wystroju.
– To był wielki film, proszę pana. Wielki film.
Wszystko trwa jedynie moment. Po chwili pan Śmieszek załatwia sprawę mojego ubezpieczenia i oddaje mi zaświadczenie; znowu jest tylko panem Bulwą, czerwonym od stresu i słońca.
Gdy szedłem do wyjścia, otoczenie było na powrót zielone i martwe. Na zewnątrz objął mnie chłód listopadowego wieczoru – ale mimo wszystko poczułem, jakby ten straszny ciężar, który niosłem w środku, trochę się zmniejszył.
Skierowałem się do kładki prowadzącej na drugą stronę ulicy. Za mną pracownicy zakładu powrócili na tory wyznaczone im przez lalkarzy, znów ruszając się w rytm uderzeń ściennego zegara.
Tik-tak. Tik-tak.
korekta: Kornelia Farynowska