Po drugiej stronie lustra
Nigdy nie kręciło mnie gwiazdorzenie, robienie filmów, granie czy jakiekolwiek miejsce na afiszu. Od dawna jednak chciałem wiedzieć, jak to jest po drugiej stronie lustra. Jak wyglądają castingi? Czy to taki żywiołowy akt, jak wejściowa scena z „Kiss Kiss Bang Bang”, w której Robert Downey Junior wbiega na przesłuchanie i z miejsca dostaje rolę? Nagły i błyszczący popis talentu, reflektory skierowane w twarz, kawa dla wszystkich i profesjonalna ocena specjalistów?
Kilka miesięcy temu, już pracując w branży niezwiązanej ze sztuką, przeglądałem z przyzwyczajenia ogłoszenia o pracę i kiedyś jedno z nich zwróciło moją uwagę: „Agencja Gwiazd XX (nazwę pominę) zajmująca się impresariatem poszukuje dobrze zbudowanego mężczyzny po dwudziestce do grania czarnego charakteru w filmach i serialach”. Czarny charakter, dobrze zbudowany? Uśmiałem się, bo miałem przed oczami porno z napakowanymi kominiarzami. Dla żartu wysłałem kilka swoich zdjęć i krótki list motywacyjny. Zbudowany jestem chyba nieźle, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, wtedy jeszcze jakieś sto kilogramów wagi. Dorzucić tatuaż z henny i praski gangster z merca jak się patrzy. Koniec końców nie poszedłem na casting, bo mi się zwyczajnie nie chciało, były ważniejsze sprawy, temat niby ucichł i zapomniałem o tym szczeniackim wybryku. Aż do niedawna. Widocznie trafiłem do jakiejś bazy danych, bo zaproszono mnie kilka dni temu na kolejną rozmowę. Wziąłem więc koleżankę, aby dodała mi nieco kurażu, i poszliśmy. Dobry humor nawiedził mnie już w poczekalni obskurnego biura – obok mnie na krześle siedział koleś o twarzy idealnej do „zmemowania”, jakiś pan Wiesiek, kierowca czy mechanik samochodowy. I mnóstwo dziewczyn, mnóstwo, mnóstwo młodych, piskliwych i niekoniecznie urodziwych dziewczyn.
Zaczęło się od ankiety. Obok podstawowych danych potrzebnych do spisania ewentualnej umowy znalazła się rubryka „Czego byś nie zrobił w swojej roli?”. Napisałem, że nie pocałowałbym drugiego faceta i nie naplułbym na krzyż. Oczywiście nie świeciłbym też dla nich tyłkiem, ale tego nie napisałem, aby nie wyjść na tchórza. Nie mam problemu z nagością, wielokrotnie się zastanawiałem, że gdybym musiał w wielkiej hollywoodzkiej produkcji pokazać dżonsona, nie byłoby problemu. Oczywiście nie dotyczyło to tego pseudo-castingu w rejonach Śródmieścia, toteż większość danych w ankiecie zmyśliłem. Chciałem też zupełnie z czapy podać swoje wymiary, między innymi obwód pasa, szyi, ale ściema nie przeszła – pani sekretarka osobiście zmierzyła mnie taśmą krawiecką. Rozluźniony, jeszcze mocniej rozbawiony usiadłem obok koleżanki, z którą postanowiliśmy na razie milczeć i wsłuchiwać się w rozmowy innych kandydatów. Jedna z dziewczyn opowiadała, że jej koleżanka za granie trupa w „Malanowskim” zarobiła 600 złotych. Całkiem znośna pensyjka, choć Królikowski za leżenie nieruchomo w „Ciele” wziął na pewno o wiele więcej. Gdy wpadła banda rozkrzyczanych nastolatek, które jak na mój gust próbowały sił w jakichś „Pamiętnikach z wakacji”, wiedziałem, że dobra zabawa dopiero się zaczyna. Najgorsze było to, że wszystkie te dziewczyny, wszyscy ci faceci, którzy siedzieli obok, wyglądali tak samo – spływający po czole makijaż, dekolty, szczupłe ramiona, skóra wyraźnie nasączona samoopalaczami; chłopcy podobnie, jakaś nienaganna fryzura, długie grzywki, dziwnie wygolone włosy za uszami, oliwkowa cera, jakby dopiero wyszli z łona matki. Widok nie był smutny. Smutne były rozmowy dotyczące nie kina i grania w filmach, ale szansy. Nie sztuki, nie pokazania czegoś na miarę Marlona Brando, ale zarobienia kasy i zawinięciu sobie do domu zdjęć z darmowej sesji fotograficznej, jaką oferują w agencji. Jedynym kandydatem na gwiazdę był w moim odczuciu pan Wiesiek (jak go w głowie nazwałem), miał zadatki na aktora charakterystycznego, świdrował wszystkich przenikliwym wzrokiem, co chwilę strzykał językiem, wydłubując z zębów resztki łuskanego słonecznika. Kultowiec. Prawdziwe to było. Zupełna odwrotność polskiej rzeczywistości serialowej.
Wyczytano moje imię. Wszedłem. Miałem odegrać scenkę zazdrości, moja lasia (zapewne sama reżyserka) puszczała się z kimś innym, a ja miałem doprowadzić ją do porządku. Nazwałem ją suką i puściłem tekst, że jak tak dalej pójdzie, będzie dawała swoje tyły za talerz krupniku. Poszło chyba całkiem w porządku, dostałem więc wizytówkę „specjalisty od obsady”, który ma się wkrótce do mnie odezwać. Po wyjściu wypytałem resztę, czy z nimi też tak było, ale większość odesłano do działu „statystów”, gdzie za pięć dych dziennie mają robić sztuczny tłum. W tym biedną, acz ładną Ukrainkę, która tak bardzo chciała zagrać tego trupa i zarobić na akademik…
Pamiętam swój pierwszy seans „Tajemnic Los Angeles”, genialnego filmu z bohaterami nakreślonymi nieco za grubą krechą, ale za dzieciaka nie przeszkadzało mi to. W filmie Hansona ważny był wątek masowej migracji młodych dziewczyn i mężczyzn do Hollywood w poszukiwaniu szczęścia, zapewne był on mocno osadzony w rzeczywistości lat pięćdziesiątych. Niektórzy z tych młodych ludzi trafiali do branży porno jako tanie imitacje znanych gwiazd, m.in. Veroniki Lake. Oczywiście jest to skojarzenie nie na miejscu, ale oglądając twarze młodzieży czekającej na casting widziałem tę nadzieję na lepsze jutro. Nie dostrzegłem miłości do kina, fascynacji oskarowymi rolami, ale prostą i nieco smutną chęć zaistnienia. Żądność tych pięciu minut, tej jednej odegranej sceny zazdrości bądź leżakowania w worku na zwłoki. Życzę im wszystkim szczęścia i modlę się za nich. I za telewizję. Szczególnie za telewizję.