Panie Stasiu, pozdrawiamy z „Kongresu” we Lwowie
I spacerujemy sobie uliczkami ponurego we wrześniu Lwowa, niczym jakieś zagubione koty z czarno-białej kreskówki. Nie darzę tego miasta szczególnym uczuciem, w mojej głowie ciągle tkwi ten obraz ukraińskich przygód, gdy z kolegami kilka razy wybrałem się na szmugiel alkoholu i fajek, a potem złorzeczyłem na ukraińską straż przygraniczną, gdy nam jakiś szczyl kazał oddać wódkę, inaczej potnie nam gęby nożem, a oni nie reagowali. Dziki kraj. Dlatego właśnie głębiej Ukrainy poznawać nie chciałem. Po co? Jest Wiedeń. Jest Nowy Jork. Tam to trzeba zajrzeć. Tam jest kultura. Tam można kręcić filmy. We Lwowie nie ma nic. Ze Lwowa pochodzi tylko mój dziadek i Stanisław Lem.
Z tłumaczeniem innym fenomenu Lema mam ten problem, że nigdy nie przełknąłem żadnej ekranizacji jego twórczości, bo niestety dotychczas była jakaś niefilmowa. Z P.K. Dickiem niby podobnie, niejeden wariat się rzucił na jego prozę, udało się nielicznym, czyli tylko tym, którzy nie podchodzili z zawstydzoną czcią do wątków i fabuł. Wysłano mnie na wycieczkę do Lwowa, wrzuciłem więc na tablet kilka ekranizacji prozy Lema, zabrałem ze sobą dziewczę, które pewnie doceni brzydotę tego miasta (schematycznie o Lwowie wtedy myślałem, krzywdząco wręcz), w podróży odpaliłem amerykańskie i radzieckie „Solaris”, „Przekładańca”, a potem coś jeszcze, czego nie obejrzałem do końca, bo usnąłem.
Lem na ekranie radzi sobie nijak. Wajda swoją krótkometrażówką „Przekładaniec” tematu nie spieprzył, ale proza naszego ojca SF jest za dziwaczna, aby reżyser lubiący linijki i od linijki zaparł widzowi dech w piersi czymś odkrywczym. Amerykanie spłycili, ruscy za bardzo metafizycznie i bosko ugryźli kosmiczny Ocean. Dotarliśmy do Lwowa, nieco zmęczeni, łaziliśmy więc z przyjaciółką uliczkami Lwowa apatycznie, zimno było, para z ust rozpływała się w tej szarzyźnie co krok, ona robiła zdjęcia, ja próbowałem dostrzec coś pięknego, zatrzymywaliśmy się na pierogi, herbatę… Potem znowu w drogę, aby jakoś doczłapać do tego wieczora, kiedy mieliśmy się grzecznie i potulnie zjawić w hotelu. Dotarliśmy na cmentarz. Cmentarze to nie mój klimat. Ja afirmuję życie, ona badawczo eksploruje nekropolie. – O, popatrz, tutaj leży Maria Konopnicka, tam ktoś inny. Dla mnie to smutek. Dla mnie szarzyzna. I w dodatku o tym Lemie ciągle myślałem. Nie mogłem pozbyć się myśli, że oto jestem w rodzinnym mieście jednego z moich ulubionych pisarzy, a także mojego kochanego dziadka przesiedleńca, któremu łzy po oczach ciekły, gdy wspominał to niegdyś nasze miasto. Coś muszę z tym Lemem zrobić, ale było za późno, by szukać jego rodzinnej kamienicy. Wymyśliłem więc, że zabiorę kobietkę – od niedawna również całkiem twórczością Lema rozpaloną – do kina na „Kongres”. Trochę oponowała niewiasta, bo co będziemy po kinach łazić, skoro kina są wszędzie, a lwowskie cmentarze są tylko we Lwowie. Przecież trzeba robić zdjęcia! Nie zgadzałem się. Lwowskie kina są też tylko we Lwowie. I lwowskie pierogi są tylko we Lwowie.
Kino było świetnym pomysłem. To jest to. Tak właśnie to powinno wyglądać. Choć film nie jest ekranizacją „Kongresu” per se, postarano się i miłość do literatury wylewa się z ekranu co chwilę. To jakieś dziwy lekko „Kongresem” oryginalnym podlane, raz aktorskie, raz wirtualne, ale ciągle jak najbardziej są to fantomy lemowskie, jego obawy, jego futurologiczne obsesje. Kino mądre, efektowne, mówiące o rzeczywistości naszej i tej od Stanisława. Twórca, Ari Forman, obrał właściwą drogę, nie upadł przed książką, nabożnie bijąc pokłony, jak Amerykanin i Rosjanin podczas formowania celuloidowego „Solaris”. Kto uważa, że nie ma tam śladu ducha autora „Bajek robotów” i ojca pilota Pirxa, ten ma na półce inne wydania prozy Lema niż ja lub ślepnie na starość.
Wyszedłem więc z kina, trzymając za rękę równie poruszoną seansem koleżankę, bo wiedzieliśmy, że warto było tych kilka kopiejek wydać na bilet. Te ukraińskie cyrylicowe fikuśki biegające po dole ekranu nam nie przeszkadzały, można było pójść poszukać kamienicy rodzinnej Lemów, o której pisał w „Wysokim zamku”, pokazać kciuk uniesiony do góry i krzyknąć: żyjesz, panie Stanisławie! Żyjesz na ekranie i czekamy na kolejnych śmiałków, którzy filmowo cię przytulą, pokazując nowym generacjom, że nic nie jest takie, jak wydawało się na początku! Rzeczywistość się rozpada, nie każdy reżyser potrafi to dostrzec. Polecam „Kongres” ja. Kuba.