search
REKLAMA
Felietony

Oglądajmy chociaż wspólnie filmy, rzekła

Jakub Koisz

31 stycznia 2016

REKLAMA

Ostatnio staram się chodzić do kina, kiedy tylko mogę. Nie wynika to z większej ilości wolnego czasu czy naprawdę dobrego repertuaru i nie mam bladego pojęcia, czemu czuję się, jakby pogodził się z kinematografią po jakiejś wyczerpującej kłótni. Przychodzę do niego sam lub w towarzystwie, oglądam filmy dobre na pokazach dobrych filmów i takie bezdennie głupie na specjalnych pokazach bezdennie głupich. To trochę tak, jakbym szukał w tym celu pozaestetycznego, próbował wzbogacić czymś swoje życie, zanurzyć w obrazach i opowieściach innych, przeżyć więcej. Kino dawno nie miało dla mnie wartości terapeutycznej, a każdy seans istniał po wyłączonych na sali światłach już tylko w mojej głowie, transmutując w obiekt zimnych ocen i analiz. Cieszę się, że chyba tak już nie jest.

Niedziela. Do południa leżałem w łóżku. Potem czytałem fragmentami „Kinopassanę” Tomka Raczka. Ciepłe, lekkie czytadło, bardzo mi brakuje takich zbiorów bezpretensjonalnych przemyśleń o terapeutycznych walorach oglądania, bo daje to przeciwwagę do teorii krytycznych, któych nigdy nie przyswoiłem tak do końca przecież.

Tak. Jest niedziela. Ostatni tydzień pierwszego miesiąca zupełnie nowego roku. Wyszedłem ze „Zjawy” z mieszanymi uczuciami. Teraz piszę felieton, a ktoś zagląda mi przez ramię. Jestem z przyjaciółką, która od miesięcy walczy z pewnymi trapiącymi ją demonami – trudno być twardym, kiedy w życiu jeszcze tyle chaosu. Wiem coś o tym, bo ponad pół roku temu byłem sam w dziwnym okresie mojego życia; nigdy nie przekroczono żadnych granic, ale pamiętam, że czułem dokładnie to samo, co ona – potrzebę chwil spędzonych z ludźmi, którzy coś tam posłuchają i dopowiedzą, pełnych kordialności oraz czułości. I dużo kina potrzebowałem. Wystarczyłoby chyba czasami kino i garstka właściwych ludzi, naprawdę.

Dzisiaj jesteśmy tego pewni, choć żadne z nas nie czyni wysiłków, aby sobie zjednywać innych. Został, kto miał zostać, a głównie byli to ci, którzy akceptowali nasze potrzeby zamknięcia się w ciepłym domu, naprzeciwko telewizorów, ze świeżo rozpakowaną płytą DVD na kolanach. Kino ma wartość terapeutyczną. Nie, żeby historia pokiereszowanego przez niedźwiedzia trapera w jakikolwiek sposób nam uświadomiła, że niektórzy to mają przekichane na poziomach, o jakich nam się nie śniło w najgorszych koszmarach, ale czułem, że to był dobry wybór na wieczór.

Zaczęliśmy rozmawiać dopiero przy herbacie. I u niej, i u mnie jest dziwnie, jakaś drobna nawałnica problemów z kilku sfer życia, niektóre wydają się nawet nie do przeskoczenia, ale tylko wydają, w zależności od dnia. Poza tym wnioski, do których dochodzimy, to spore novum – mimo wszystko wiele się zmieniło na lepsze. Jesteśmy silniejsi. Wiemy, jak się zachowamy, gdy przyjdzie kryzys, wiemy, jak uciekać i jak zostawać. Zredukowaliśmy szumy wokół nas, bywamy tam, gdzie chcemy, z kim chcemy oraz jak chcemy. A najczęściej (co jest najprzyjemniejszym odkryciem), chcemy przy filmach, choćby miały być to seanse na właśnie domowych kanapach. Wiemy to wszystko, ale niewiele o tym rozmawiamy, nie chcemy bowiem strzępić języka na wałkowaniu przyczyn problemów, używać osoby pierwszej liczby pojedynczej, bo męczy nas to w ludziach dookoła, choć może zabrzmię jak hipokryta, ponieważ większość moich felietonów jest w głównej mierze o mnie. Rozmawialiśmy więc o „Zjawie”, o „Spotlight” rozmawialiśmy, o „Big Short”, trochę o „Inside out”. Nikt nie pyta, co dalej ani nie szuka mądrych porad, bo to prowadzi donikąd. Rozwiążę się samo, potrzeba tylko cierpliwości i może nieco wiary w siebie. Zresztą, przecież Leonardo DiCaprio sunął po tym lesie poharatany tak, jakby na golasa wpadł do sieczkarni. Zawsze może być gorzej. Zawsze mógł cię porozpieprzać niedźwiedź, Kuba – mówi ona, śmiejąc się. Racja, nie spotkaliśmy na swojej drodze jeszcze żadnego prawdziwego, groźnego niedźwiedzia.

Jest tak, drodzy Państwo, że ja to w krytykę filmową czasami nie wierzę.

Miło jest poczytać o filmach, warto czasami też wyjść poza swoją głowę i skonfrontować opinię z innymi, bo po to właśnie się w tych wszystkich seansach kinowych uczestniczy – aby troszkę lepiej siebie i innych poznać. Nie ufam zresztą ludziom, którzy nie lubią kina bądź nie potrafią czerpać przyjemności ze wspólnych seansów. Nie uważam, że mają jakiś problem poznawczy lub mają problemy z refleksją czy skupieniem się, bo to nie może być takie proste, ale mimo to bardzo mnie dziwi, gdy ktoś mówi, że nie lubi chodzić do kina.

Oczywiście odpowiedzi wcale nie krystalizują się wraz z kolejnym seansem filmowym, ale między innymi dzięki „Kinopassanie” Raczka zrozumiałem, czemu zawsze, gdy czuję, że moi przyjaciele są strapieni, zabieram ich na film. To trochę jak pokazywać dziecku nowy, mało znany mu świat, z którego sam ma sobie poskładać odpowiedzi. To jak dydaktyka, w której nie zgrywasz mentora, a jedynie wskazujesz dyskretnie brodą – o tam gdzieś, popatrz, jest może odpowiedź, a nawet jeśli nie odpowiedź, to ktoś, kto dzieli się z tobą opowieściami. Leonardo DiCaprio ma przekichane jak w ruskim czołgu, gdy rzuca nim po drzewach wielki, wkurzony niedźwiedź. Gdy ciska też Wami czasami wielki, wkurzony niedźwiedź, pamiętajcie, że Leo też miał przekichane, a potem czołgajcie się z powrotem do domu. Życzę miłego wieczoru.

REKLAMA