O ignorancji twórców action horroru
Chodzę na to do kina z uporem godnym lepszej sprawy, a seans kończę zawsze z jedną myślą: “Co ja tu, do jasnej cholery, robię?”. Action horror, znów w „godnej” reprezentacji ostatniej (na razie) odsłony Resident Evil, jest perfekcyjnym ucieleśnieniem kina niepotrzebnego. Nawet nie dlatego, że to po prostu kiepskie filmidło (ta, spośród wszystkich części Resident Evil, jest bodaj najgorsza), ale przede wszystkim dlatego, że sięgając do korzeni kina gatunkowego (tutaj horroru) bezczelnie i cynicznie żeruje na oczekiwaniach widza, skojarzeniach, które swoje korzenie wiodą od znacznie szlachetniejszych pierwowzorów.
Resident jest jeszcze przy tym najmniej obłudny, bo u jego podstaw leży komputerowy, kultowy poniekąd, „strzelany” survival horror, a wiec bezrefleksyjność ma niejako wbudowaną (choć taki Alone in the Dark, jako gra, na tę przypadłość nie cierpiał; odwrotnie do niesławnej adaptacji niezawodnego Uwe Bolla, jak słyszałem). Nie odwołuje się też tak bezceremonialnie do źródeł, których autorzy w innych przypadkach muszą się w grobach z bezsilnej wściekłości przewracać. Ale już sięgając do Blade’a, Underworld czy starszego Van Helsinga, znajdziemy nawiązania do przebogatej mitologii wampirycznej; powieści gotyckiej z romantyczną tradycją sięgającą Mary Shelley i późniejszego Brama Stokera. Ich utwory zostają bezceremonialnie przemielone na wywołującą mdłości papkę, a wygodnie wybrane (czytaj: atrakcyjne i budzące skojarzenia) elementy umieszczone w niby współczesnym kontekście i zaprawione akcją rodem z Matrixa.
Nie zrozumcie mnie źle, jestem wielbicielem cyberpunku i Matrix zajmuje poczesne miejsce w moim osobistym panteonie tego gatunku, ale osadzenie mitologii wampirycznej w świecie techno po to tylko, żeby pokazać efektowną śmierć w rytm beatu z syntezatora, powoduje, że nóż mi się w kieszeni otwiera, a zęby zgrzytają w bezsilnej złości. Ten wymiotny amalgamat wizualnego stylu zaczerpniętego od Wachowskich i fabuły, o której naprawdę trudno powiedzieć, że wyczerpuje słownikową definicję słowa “treść”, bo ślizga się zaledwie i wulgaryzuje temat, czerpiąc z tak świetnych przecież pierwowzorów, obrzydza je, tworząc karykaturę, która u każdego widza, nawet odrobinę przywiązanego do korzeni gatunku, musi wywoływać wstyd i zażenowanie.
Bo co, sami powiedzcie, zostaje z tradycji wampirycznej w świecie Blade’a czy Underworld? Lateks, groteskowy wyszczerz i efekciarska fin-de-siecle’owa dekadencja? Co z frankensteinowskimi pytaniami o to, co czyni nas ludźmi, o demiurgiczny pojedynek człowieka z bogiem, robi Van Helsing? Obrazy te sprowadzają ponadczasowe symbole kultury, do których się odwołują (świadomie bądź nie), do rangi nalepek na prezerwatywę; wycierają sobie nimi gębę, bo budzą atrakcyjne, dające się łatwo spieniężyć skojarzenia. Przecież każdy, niedokształcony nawet gówniarz wie, kto to Dracula czy Frankenstein, nieprawdaż? Cóż z tego, ze w Polsce pierwszego często odmienia w rodzaju żeńskim (per „ta Dracula” – brrrr), a o drugim nie wie nawet, że miał imię; o nazywaniu Frankensteinem słynnego dzieła Victora nawet nie wspomnę.
Mam wiele szacunku dla kultury popularnej, mało – jestem i na zawsze pozostanę jej ogromnym wielbicielem, nie mam żadnego problemu z zaakceptowaniem faktu, że produkcja filmowa zza Wielkiej Kałuży to przede wszystkim pogoń za pieniądzem, w którym kreacja gatunku zależy od chwilowej mody, a forma prawie zawsze bierze górę nad treścią. Naprawdę wiele jestem w stanie wybaczyć produkującym lekkostrawną papkę dla dzieci głąbom z Hollywood. Ale traktując tak przedmiotowo kryjące się za tymi wielkimi nazwami mity, pozbawiają je treści i pierwotnego znaczenia, osłabiają ich siłę oddziaływania i odzierają z magii, dzięki której funkcjonują w świadomości masowej; magii, która ostatecznie zadecydowała o tym, że dziś mogą używać ich jako wehikułu do zarabiania wielkich pieniędzy. Ot, paradoks. O szacunku do inteligencji widza, z przyzwoitości, nie wspomnę.
Dlaczego zatem za każdym razem, kiedy pokazuje się kolejny action horror, nieodmiennie ląduję w kinie? Sam nie wiem. Chyba mam nadzieje, ze znajdzie się w końcu ktoś, kto, jak niegdyś Zack Snyder w Świcie żywych trupów, opowie interesującą historię, ale odnosząc się jednocześnie z szacunkiem do źródeł, z których czerpie. Ale żeby móc to zrobić, trzeba wpierw wiedzieć, że się czerpie. Ale to już zupełnie inna historia…