Nowy KRÓL LEW. Disney BOI SIĘ własnej rewolucji
Realizowana obecnie przez Disneya seria remake’ów klasycznych opowieści kojarzonych z tą wytwórnią daje wielu widzom – zwłaszcza z pokolenia dorastającego w latach 90. – szansę do powrotu czy ponownego odkrycia światów, które ukształtowały nasze (popkulturowe) wrażliwości. Jedną z bez wątpienia najbardziej sztandarowych i nośnych produkcji dostarczonych nam niegdyś przez globalny koncern rozrywkowy jest Król Lew, oparta na szekspirowskiej ramie, uniwersalna historia o przezwyciężaniu traumy i dojrzewaniu do realizacji swojej powinności. Współczesna reaktualizacja familijnego klasyka powinna być zatem okazją do optymistycznego wyczekiwania i napędzanej przez sentyment ekscytacji ponownym spotkaniem z ukochaną opowieścią. I w tym właśnie momencie wkracza marketingowa machina amerykańskiej wytwórni, która wszystko komplikuje.
Sprawa pozornie jest prosta – po takich filmach jak Księga dżungli, Piękna i Bestia, Dumbo czy Aladyn, w ramach uruchomionej przez zręcznie wykorzystujących nostalgiczne sentymenty wobec lat 90. strategów Disneya serii remake’ów klasycznych produkcji, przychodzi czas na historię o Simbie i jego odwecie na zdradzieckim Skazie. Powstanie nowego Króla Lwa było dla wszystkich obserwatorów oczywiste od momentu, kiedy Disney zdecydował się na rozpoczęcie serii nowoczesnych odświeżeń najlepiej kojarzonych z baśniową wytwórnią dzieł. Zapowiedziane na 19 lipca 2019 roku widowisko w reżyserii Jona Favreau (reżysera m.in. Iron Mana i Księgi dżungli) zdaje się w kontekście realizowanego od kilku lat projektu okazją do jego swoistej kulminacji (na obecnym etapie), pieczętującej proponowaną przez wytwórnię rewitalizację najbardziej rozpoznawalnych marek.
Tym, co zdecydowanie wyróżnia Króla Lwa na tle innych disneyowskich klasyków, jest całkowity brak postaci ludzkich. Cecha ta komplikuje w pewien sposób wpisywanie tej konkretnej produkcji w remake’owy projekt Disneya, opierający się koncepcyjnie na przepisaniu kreskówkowych baśni na osadzoną w realnej scenografii konwencję live-action. O ile dotychczas w przypadku disneyowskich remake’ów rozwinięte realistyczne techniki animacji były inkorporowane do klasycznej formuły filmu aktorskiego, o tyle w przypadku Króla Lwa konieczne było – przy zachowaniu fundamentalnej wierności pierwowzorowi oczywiście – zdecydowanie dalej idące oparcie filmu na komputerowej animacji. Skoro producenci (słusznie) nie zdecydowali się na mocne zmienienie historii tak, by wprowadzić Simbę do świata autentycznie występujących przed kamerą ludzi, oczywiste było, że wpisujący się w realistyczną konwencję remake’ów Król Lew będzie w zdecydowanej większości oparty na kreowaniu wirtualnych postaci. Wciąż pozostajemy w sferze oczywistości.
Tyle że Król Lew zdaje się dużo bardziej rewolucyjnym z technicznego punktu widzenia filmem niż jakikolwiek dotychczasowy blockbuster. Według doniesień nowy Król Lew, zachowując daleko idący realizm, jest całkowicie animowanym filmem. Oznacza to, że wszystko, co zobaczymy na ekranie, będzie efektem pracy specjalistów od materii wirtualnej – poszczególni bohaterowie zostali wygenerowani komputerowo od podstaw, a nie np. stworzeni na bazie filmowanych w technice motion capture aktorów (jak chociażby w nowych Planetach małp). Lokuje to więc Króla Lwa bliżej tradycyjnych (rysunkowych) animacji niż filmu aktorskiego. Zważywszy zatem na ekstremalny realizm wytworzony za pośrednictwem komputerowych technik, film może być absolutnie przełomowym dziełem pod względem rozwoju filmowej mimikry rzeczywistości. Przyznam, że jest to dość ekscytująca perspektywa – oto coś, co zapowiadało się jako cyniczne odcinanie kuponów od nostalgii dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków, może okazać się naprawdę epokowym dokonaniem przemysłu filmowego i prawdziwą perłą w koronie współczesnego Disneya.
Prawda? No właśnie, wydaje się, że sama wytwórnia myśli inaczej. W ostatnich tygodniach obserwować można dziwaczne podchody mające maskować stricte animowany charakter Króla Lwa. Jeszcze w marcu Bob Iger, prezes The Walt Disney Company, określił nadchodzącą premierę mianem live-action, a więc filmu opartego na rejestracji rzeczywistej gry aktorskiej – tak jak w przypadku wszystkich dotychczasowych remake’ów disneyowskich baśni. Ostatnio z kolei sam Favreau stwierdził w wywiadzie dla Slashfilm, że chociaż jego dzieło jest filmem w niemal 100% animowanym, nie chce, by określano je takim mianem. Te dwie wypowiedzi reprezentują pokrętną strategię promocyjną Disneya, który zdaje się jak ognia unikać klasyfikacji “animowany” w odniesieniu do Króla Lwa, w momencie, gdy określenie “aktorski” jest po prostu fałszywe. Wiele wskazuje też na to, że wytwórnia zrezygnuje z wyścigu o najważniejsze nagrody w kategorii filmu animowanego, zadowalając się zgłaszaniem filmu Favreau do wyróżnień za efekty specjalne. Samo nasuwa się pytanie – czemu Disney usiłuje ubrudzić potencjalną perłę w swoim dorobku?