Nie moja “Szklana Pułapko”! To dobry dzień, aby zginąć…
Miałem przybranego ojca. Mimo że to cholerny Amerykanin, od razu się zrozumieliśmy, wybrał sobie mnie na ucznia, pokazywał, jak się żyje po męsku i właściwie. Musiała w nim płynąć polska krew, mimo że wspominał tylko o pochodzeniu irlandzkim – był bowiem narwany, lubił zapalić fajkę, wypić (co prawie doprowadziło go do stracenia pracy w policji), wiecznie kłócił się z żoną, a jednocześnie kochał ją nad życie, gotów poświęcić dla niej swoje. O kim mowa? O moim filmowym role model. Panie i Panowie – oto John McClane.
Ostatnio nawet, przeglądając coś na wzór pisanej przeze mnie autobiografii narwanego młodzieńca, znalazłem fragment, który idealnie oddaje to, czym seria „Die Hard” była dla mojej młodości: „Oglądana nocami dzięki pierwszej we wsi antenie satelitarnej na zagranicznym kanale „Szklana Pułapka” umacniała mnie w przekonaniu, że bohater zawsze działa z myślą o kobiecie. Oczywiście jego kwestie nie pasują do ruchu ust, w końcu szprechał z niemieckim dubbingiem, ale zdałem sobie sprawę, że cokolwiek to będzie – czy ratowanie świata, czy spoczynek, czy śmierć – motorem napędowym czynów mężczyzny jest zawsze jakaś dupa. Tak należało żyć i umierać, bo to wyższy ideał”.
McClane pokazywał nam trzy razy, że pozornie zwyczajny facet może zdziałać wiele, jeśli tylko jest wyjątkowo mocno zdesperowany – najpierw ratując zakładników w wieżowcu korporacji Nakatomi, potem walcząc z niegodziwcami na waszyngtońskim lotnisku, w trzeciej swojej przygodzie musiał biegać w przepoconym podkoszulku po Nowym Jorku z powodu podkładającego bomby szaleńca. Każdy z tych filmów to esencja kina akcji, w której charyzmatyczny, poobijany, cierpiący, zmęczony (zaryzykowałbym stwierdzenie, że w trzeciej odsłonie w wyraźnej depresji) heros rozwiązuję groźną sytuację głównie dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu w niewłaściwym czasie. Było to prawdziwe, za każdym razem przeżywałem, gdy McClane chodził boso po szkłach, przewracał się na śniegu lub biegł przez centrum Nowego Jorku, cierpiąc na bóle głowy spowodowane kacem.
To jest wzór godny naśladowania, zawsze więc stawiałem takiego McClane’a nad Rambo czy bohaterami „Zabójczej broni” dlatego, że miał motywację, którą jestem w stanie zrozumieć – kobietę. Podobała mi się ta determinacja – jeśli mężczyzna kocha, szanuje swoje obowiązki i wie, że może zdziałać coś dobrego, nie powinien się wahać. John McTiernan i Bruce Willis stworzyli chyba najbardziej znanego policjanta w historii kina sensacyjnego.
Celowo nie wspomniałem o „Die Hard 4.0”, gdyż moja świadomość próbuje wymazać ten film z pamięci. McClane w świecie komputerowców (choć akurat jego zagubienie w tej tematyce jest całkiem na miejscu), który sili się na rzucanie zabawnymi komentarzami, nie pali, praktycznie nie przeklina i zgrywa bohatera nie wiadomo właściwie dlaczego, to nie mój McClane. Mój chyba został przy budce telefonicznej, dzwoniący do żony przed napisami końcowymi trzeciej „Szklanej Pułapki” – odbierze, nie odbierze, pogodzą się, nie pogodzą? Cóż, być może mój McClane zachlał się gdzieś w domowym zaciszu albo w końcu znalazł ukojenie u boku rodziny, już na należącej mu się jak mało komu emeryturce.
Popkultura jednak tak nie działa. Rzućcie więc okiem na świeży jeszcze zwiastun „A Good Day to Die Hard”, czyli piątej odsłony słynnej „Szklanej Pułapki”, tym razem robionej przez jakiegoś grubasa, który spartolił „Maxa Payne’a” (wybaczcie, nie zamierzam sobie zaprzątać głowy nazwiskiem). Fabuła? Coś tam, coś tam, syn McClane’a zostaje wplątany w aferę szpiegowską w Rosji, coś tam, coś tam, tato i młody muszą połączyć siły, aby coś tam, coś tam, tym razem McClane walczy o światową demokrację. Eskalacja zabiła mojego McClane’a i choć zapewne na film do kina pójdę, jestem pewny, że seans sprawi, iż znowu zatęsknię za trylogią i moim przybranym ojcem.
https://www.youtube.com/watch?v=0I5mxw5ci2w&feature=player_detailpage