Majteczki Ellen Ripley
Obejrzałem “50 twarzy Greya”. Nie będę punktował mielizn tego filmu, na pewno zrobią to za mnie redakcyjni koledzy oddelegowani do brudnej roboty. Wybrałem tego potworka jako pomysł na randkę tak samo, jak wybiera się czasami randki w strzelnicach, na konkursie w jedzeniu pączków, na koncercie rockowym czy w na festiwalu najgorszych filmów – aby było zabawnie. Zdziwiło mnie jednak, ile młodych par widziałem na sali kinowej. Wątpię, aby czuli magię, stymulację czy cokolwiek, co wymarzyli sobie producenci. A może nie wymarzyli? Hajs się zgadza, nie ma o czym marzyć.
To obraz niewątpliwie pozbawiony magii, nie erotyzmu czy artyzmu, bo według definicji znajdziemy tam śladowe ilości tegoż, ale wlaśnie magii opowieści brakuje tu najbardziej. Nie wiem, w czym tkwi fenomen BDSM, bo mnie zwyczajnie te popkulturowo również wyświechtane odpryski ponowoczesności nie interesują. Wiem natomiast, czym jest dobre kino. Film to dzieło kompleksowe, więc dramaturgiczne rozpierduchy nie działają, jeśli nie uczestniczymy w narracji od poczatku do końca, nie jesteśmy zaangażowani, nie oddychamy tym samym rytmem co ekranowi bohaterowie. Same “sceny” nie robią tego, co trzeba bez naszego wsiąknięcia. Kto spróbował pokazywać swoje ulubione, emocjonalne sceny filmowe znajomym, oczekując, że ich reakcja będzie taka, jak zakładaliśmy, ten wie, o czym piszę. I właśnie podobnie jest z ekranizacją bestselleru o przystojnym dominancie – gdy dochodzi do dobrze nakręconego aktu miłosnego, w dalszym ciągu pobrzmiewają nam suche dialogi i fakt, że romans Christiana i Anastasii mamy gdzieś.
[quote]A przecież przeżywaliśmy mrowienie, energię, ściskaliśmy koc, gdy w dzieciństwie pojawiały się “momenty” na ekranie, zgadza się?[/quote]
Pamiętam pierwszy seans “Terminatora”, czystą, krwawą jatkę, ale w pewnym momencie muzyka Brada Fiedela zwalnia, a komandos z przyszłości kocha się z nieuświadomioną jeszcze matką zbawcy ludzkości. Lata osiemdziesiąte w całej okazałości. Pamiętam mamę, która w czasie trwania tej sceny nerwowo szukała pilota, aby przełączyć kanał. A najbardziej pamiętam splecione dłonie Kyle’a Reese’a i Sary Connor, powolne oddechy i muśnięcia. To nie tylko zwykła prokreacja, to była miłość, która pokonała barierę czasu. Bez kontekstu – zwykły seks w stylu 80’s.
Chyba poodobnie reagowałem na scenę, gdy Ripley walczyła o życie na pokładzie Nostromo. Pośpiech i zagrożenie wynikające z obecności Obcego oraz brak innych członków załogi dał nam jedną z najseksowniejszych scen w historii kina grozy – przerażona, ale twarda i niezwykle trzeźwo myśląca kobieta biega po statku kosmicznym, mając lekko zsunięte na pośladkach białe majtki. Cały kontekst, a nie wizualia wyłącznie, zbudował obraz Signourey Weaver jako seksbomby i jakkolwiek nie jestem amatorem jej urody, wraz z każdym kolejnym seansem czekałem na majtkową scenę bardziej niż na pojawienie się ksenomorfa.
Mam w głowie cały ciąg scen i doznań: Jamie Lee-Curtis tańcząca przed Arnoldem w “Prawdziwych kłamstwach”, Riggs w przyczepie z pięknie zbudowaną przez naturę Holenderką w “Zabójczej broni 2”, być może najlepsze chwile z całego “Titanica” (kurde, to już trzeci film Camerona, który zawiera mą ulubiona nagą scenę; James, nakręć jakiś erotyk zamiast kolejnej przygody niebieskich kosmitów!), te z zaparowanymi szybami samochodu w magazynie statku. Są to chwile pełne ognia, zespolenia z bohaterami, fabularne rozładowania napięcia między dwojgiem naprawdę pożądających się ludzi. Są to obrazy, których nie zapomnę. Nie będę miał jednak w pamięci żadnej sceny z “50 twarzy Greya”. Seks to coś więcej niż klamry na sutkach i zaczerwienienie na tyłku, a dobry film to coś więcej niż koniunkturka na ekranizacje poczytnych powieści.