Lata 80 nie istnieją, przyjaźń i miłość – owszem
Dobra, ale bez ściemy, co Ty wiesz o latach osiemdziesiątych? Że były? To prawie tyle samo co ja, a może nawet i ci, którzy półświadomie już wtedy uczestniczyli w kulturze. Bo lata osiemdziesiąte, jakkolwiek przez nas widziane, to właśnie epoka złożona z uczuć, wrażeń i snów.
Ja śniłem jakoś w 1993 roku o demonach, własnym Terminatorze i supermocach mutantów, wcześniej nie pamiętam. Ktoś inny – o ucieczce z małego miasteczka, komputerze Atari albo o tym, że w jego ogródku wyląduje E.T. Zmierzam do tego, że nie wiemy, jak było trzy dekady temu, budujemy obrazek tylko na podstawie snów i wrażeń, pozornie ulotnych, a płynących w naszym popkulturowym krwiobiegu do dzisiaj. Na szczęście bracia Duffer zebrali dla nas te mity i wsadzili w jeden wspaniały serial. „Stranger Things” to najlepsza opowieść, jaka pojawiła się ostatnio na małym ekranie.
Świadomość, że połowę rzeczonej dekady wypełniał strach przed AIDS oraz pogarda dla wątpliwych wyborów kancelarii Reagana (którego kariera polityczna to również dowód na to, że Amerykanie śnili swoje “pop-sny” na jawie), przyszła już wraz z lekcjami historii i książkami B. E. Ellisa, ale wcześniej – był to teren tajemnicy. Pamiętam taki segment komiksowy w „Osiedlu Swoboda” autorstwa kolegi, Karola Kalinowskiego, w którym grupa dzieciaków przywołuje demona z gry komputerowej na Commodore. Nowelka rysunkowa, choć kilkustronicowa, zbudowana była według tego samego przepisu, który uczynił ze Stephena Kinga nie tylko świetnego autora powieści grozy, ale również obyczaju. W dzieciństwie działy się rzeczy magiczne, a będąc dorzałym twórcą (z wytłuszczeniem – twórcą!) lepiej dla naszej sztuki, jeśli o tym nie zapomnieliśmy.
Tutaj podobnie. „Stranger Things” poskładane jest z tych popkulturowych wzorców, które już pod koniec lat osiemdziesiątych zaczynały być powtarzalne (przyjaciele z podwórka kontra obce siły, współistnienie subświatów mroku i gorzkiej codzienności oraz pokłosie new age’owej wiary w nadnaturalną percepcję i dysocjację umysłu za pomocą LSD), ale to celowy zabieg, w mojej końcowej ocenie tego serialu sprawa wręcz drugorzędna. W żadnym wypadku powtarzalność fabularna czy naiwny punkt wyjścia (choć widać też ślady prawdziwych teorii spiskowych, m.in. kontrowersyjny eksperyment MKUltura) nie mógłby zaszkodzić braciom Duffer w oprowadzaniu nas po Indianie, bo to nie przewodnicy historyczni, nawet nie historiozoficzni, ale zwyczajni oprowadzacze po parku rozrywki. Oni dobrze wiedzą, że to był czas, który chcemy sobie przypomnieć w postaci przetworzonej, “odpamiętać” Reagana, zapomnieć, że Spielberg nie rozumie już przygody, że tęsknimy za konstrukcjami z powieści Stephena Kinga, Clive’a Bakera, filmów Johna Carpentera, szalenie wtedy popularnych opowiadań Lovecrafta (który przeżywał drugą młodość właśnie dzięki odwołaniom u wspomnianych wcześniej twórców) a później kina Nowej Przygody. Gdy bracia Duffer chcą zmylić tropy co do narracyjnej funkcji i przyszłości jednej z postaci – odnoszą się do komiksu “X-men #144”, czyli słynnej “Dark Phoenix Saga”. Nie jesteśmy więc tak do końca prowadzeni za rączkę…
Nie szukałbym jednak doniosłości serialu Netflixa w owych nawiązaniach. Jasne, to jest intertekstualna zabawa od początku do końca. Ściany pokoi zdobią plakaty ze „Szczęk” i „Coś”, figurki postaci “Gwiezdnych Wojen” dumnie stoją na półkach, muzyka słuchana przez młodzież to głównie The Ramones i The Clash (esencjonalnie ważnych dla fabuły), ale ścieżka dźwiękowa to już syntezator. Matka grana jest przez naprawdę świetnie wypadającą po latach nieobecności na ekranie Winonę Ryder. To również relikt innych, może lepszych, a może jedynie sentymentalizowanych w mojej głowie czasów. Serial ma konstrukcję rozgrywki w „Dungeons and Dragons”, a mnóstwo gadżetów ze świata analogowej i cyfrowej rozrywki nieustannie cieszy oko. Uff…
To jednak tylko zabawa. Nie smaczki, których zauważanie ma nam przynieść przyjemność, sprawiają, że zaangażowałem się bardzo mocno w perypetie bliskich sobie ludzi szukających zaginionego przyjaciela. Twórcy „Stranger Things” bowiem wiedzą, że najwazniejszi w opowieściach grozy – oprócz motywu miejsca przyjemnego (locus amoenus), do którego wdarło się zło – są bohaterowie. Tacy, co to kibicować im powinniśmy od pierwszego epizodu.
Kino Nowej Przygody nie gmerało w postaciach, nie straszyło wydumanymi dekonstrukcjami i bez odrazy przytulało takie typy bohaterów jak dzieci, które stawiają przyjaźń ponad wszystko; pochylało się nad tym kingowskim ulubieńcem, czyli szeryfem, który mimo iż ma problemy z chlaniem, potrafi wyłuskać z siebie heroizm; rozumiało szalone kobiety, których pozorna choroba jest jedyną formą komunikacji z “drugą stroną”. Tutaj takie figury towarzyszą nam przez osiem odcinków, a mnie to, jako urodzonego w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, niezmiernie cieszy. I portale, oczywiście wyważone od zewnątrz, za co trzeba dostać po łapkach, ponieważ ludzie karani od dawna są piekłem za swoją już biblijną chęć poznania niepoznanego. Taka to właśnie bajeczka.
Dużym uproszczeniem jest rzucanie tytułami, do których nawiązuje „Stranger Things”. Polecając przyjaciołom zauważałem, że mogą poczuć się przytłoczeni tym moim strzelaniem nazwami własnymi. Po drugim seansie dostrzegam jednak inną wartość produkcji, bo ilekolwiek odniesień wyłapiemy, jak bardzo damy się ponieść konwencji, to u podstaw leży coś więcej. Sugestia, że w imieniu przyjaźni oraz miłości możemy rozświetlić mrok, przywołać bliskich, podobnie jak w kulminacji “Detektywa”, o czym również pisałem. Mimo otaczającej ektoplazmy, dobro drży tutaj wyjątkowo często, a to przy modnych obecnie serialach odświeżające w swoim (sic!) anachronizmie.
Dobroć. Przyjaźń. Brzmi górnolotnie, ale po premierach nowych sezonów tych wszystkich historyjek o nihilizmie i relatywizmie moralnym „Stranger Things” jawi się radosnym dzieciakiem, kroczącym obok płaczących nad kondycją świata emogotów. Takim siurem znikąd rozpychającym się drobnymi łokciami. I zawierzcie moim słowom, że robi to zwycięsko.