search
REKLAMA
Felietony

Król Lew i porno z kwiaciarni

Jakub Koisz

22 listopada 2013

REKLAMA

Rzuciłem dzisiaj okiem na fragmenty „Króla Lwa”. Ciągle robi wrażenie, jednak zdałem sobie sprawę, że minęło prawie… 20 lat od kiedy film pojawił się w kinach. Uwierzycie? Dwie dekady. Poczułem się staro. I powspominałem. Tak, to kolejny felieton z cyklu „moje filmowe życie”, który pewnie przeczytacie, aby obsmarować bądź – mam nadzieję – wsiąść ze mną do wehikułu czasu i oddać się sentymentowi. Niestety fotel obok mnie nie jest przystosowany dla pasażerów z kołkiem w tyłku.

Koniec 1994 roku. Nawet nie wiem, w jaki sposób piracka kaseta z „Królem Lwem” trafiła w nasze ręce, coś mi podpowiada, że załatwił ją starszy brat Seby, kolegi od ulicznego włóczenia się i wieczornych seansów. W owym czasie można było kupić VHS-ki pod kościołem w czasie niedzielnego targu, być może również tą drogą trafiła w nasze ręce. Dźwięk pochodził z pirackiego nagrania polskiej wersji kinowej, natomiast obraz – już z VHS wydanego za oceanem. Jakość była straszna, ale nie przeszkadzało nam to. Zrozumieliśmy też, że bez kina żyć się nie da, śmigaliśmy więc z Sebą rowerami do pobliskiego miasteczka, aby w wypożyczalni kaset (połączonej z kwiaciarnią) zaopatrzyć się w nowe narkotyki dla naszych oczu. Ponad 10 kilometrów rowerem, dzień w dzień, przez kilka lat, tylko po to, aby zdobyć kasetę.

Pamiętam te wieczory, gdy podekscytowani siadaliśmy wraz z kilkoma innymi kolegami (głównie – licznym rodzeństwem Seby), nie mając pojęcia, co za chwilę obejrzymy. Chłopaki pili tanie wino lub całowali się z dziewczynami podczas gry w dziwną, paluszkową wersją „butelki” (podawany z ust do ust solony paluszek był odgryzany wraz z każdym pełnym cyklem). Ja byłem jeszcze przed dziesiątymi urodzinami, smarkacz wśród reszty, ale kilka razy udało mi się wejść do tego mistycznego kręgu. W tle – zawsze oświetlał nasze młode gęby telewizor. Te seanse zwykle poprzedzały podwórkowe przygody, typu kradzież truskawek z traktorów wracających ze skupu owoców. Biegliśmy z kolegami za takim pojazdem, jeden z nas wskakiwał na przyczepę i ściągał po cichu skrzynki. Żelazną kondycję mieliśmy i sam kiedyś (jako najmłodszy z ekipy, bowiem zawsze trzymałem się starszych kolegów) wskoczyłem na przyczepę, niestety kierowca zauważył złodziei, więc postanowił przyśpieszyć. Wyskakując, prawie złamałem nogę. Czasami męczyliśmy się, oglądając jakieś sentymentalne popłuczyny, kiedy indziej odkrywaliśmy perełki kina akcji, a niekiedy – pamiętam, że zdarzyło się to kilkukrotnie – ktoś pomylił pudełka w wypożyczalni; zamiast seansu „Krótkiego spięcia”, oglądaliśmy akt seksualny jakiegoś miłego pana i miłej pani. Chyba pornosy oraz komedie romantyczne dodawały nad odwagi, wkrótce zaczynały pojawiać się dziewczyny, między innymi urocze bliźniaczki (oczywiście Seba, jako starszy, obściskiwał się z tą ładniejszą, mnie zostawiając brzydszą, grubszą). Bywało i tak, że na kasecie nagrane były dwa filmy, unikaliśmy jednak takich sklejek, bo zazwyczaj dobór tytułów nam nie leżał. Pamiętam bardzo dobrze, gdy do kin wszedł „Mortal Kombat”. Musieliśmy to obejrzeć. Wraz z Sebą zostawialiśmy fortunę przy automatach do gier, tylko po to, aby zobaczyć swoje nazwisko na liście najlepszych fighterów. Nie dziwi więc nasza ekscytacja, gdy w ukochanej kwiaciarnio-wypożyczalni znalazła się kaseta z filmem na podstawie gry. Coś nam jednak nie pasowało, liczyliśmy w głowie tygodnie od premiery Mortala w kinach. Za wcześnie na takie rarytasy, mimo to kasetę pożyczyliśmy. I tu kolejne rozczarowanie – była to jedynie krótka animacja, która miała być preludium do filmu. Już lepiej, gdyby był to ślizgacz o panu z wąsem, któremu miła pani z tlenionymi włosami kładzie głowę na kolanach.

Wszystko to w okolicach roku 1995, jeszcze przed „Titanikiem”, pierwszą „poważną” miłością, pierwszym rzyganiem pod płotem po wypiciu jabola, pierwszą prawdziwą bójką, natomiast już po „Terminatorze 2”, „Liście Schindlera” i uświadomieniu sobie, że lata beztroski pomału za nami. Kilku naszych znajomych skończyło marnie, za często romansując z flaszką, kilku też poszło do więzienia, ale z tego, co wiem, Seba mieszkający obecnie z żoną i dzieckiem w Wielkiej Brytanii do kina chodzi regularnie. On też się zaraził filmową chorobą. Czasami, zwykle w okresie świątecznym, spotykamy się na chwilę, a on pyta o to samo: czy dalej zajmuję się filmami? Czy często chodzę do kina? Czy recenzuję, czy o nich piszę? Czy da się z tego wyżyć?

Piszę, Seba. Z różnym skutkiem. Wyżyć się z tego nie da. Trzeba robić wiele innych rzeczy, czasami biegać to tu, to tam, pukać, prosić. Kochać kino i wiązać z tym przyszłość zawodową jest u nas trudno, to jak randka z dziewczyną, która ma w dupie twoje starania, nie daje nic w zamian, co najwyżej możesz próbować. Próbować w nieskończoność. Ale czy kiedykolwiek to nas powstrzymywało? Nas i nasze rowery, które w śniegu i w deszczu dzielnie pokonywały kilometry, aby przywieźć chociażby film, który widzieliśmy już kilkakrotnie? Odpowiedź zna każdy, kto pamięta, kiedy pierwszy raz się zakochał. Czy to w kobiecie, czy to w kinie.

 

LionKingCast

REKLAMA