GODZINA SZUKANIA, GODZINA OGLĄDANIA. O radości odkrywania kina
Stereotypowa kobieta ma pełną szafę ubrań i nie ma co na siebie założyć, stereotypowy gracz ma pełną półkę gier i nie ma w co pograć, a ja – stereotypowy kinoman – mam pół internetu filmów i często nie mam co oglądać. Znacie to uczucie? Godzina googlowania na godzinę seansu, przeglądanie tych samych list dziesiątki razy, żeby i tak w końcu obejrzeć pierwszy tytuł, który się na nich pojawił? Witam w klubie.
Konto na Netfliksie, jakieś 400 tytułów na DVD, z czego tylko połowa obejrzana, cały dysk niedostępnej nigdzie klasyki (cicho, sza!) plus subskrypcje w kilku portalach agregujących legalne, darmowe filmy. Jestem wyposażony jak na wojnę i tę wojnę toczę sam z sobą co jakiś czas, gdy wybieram film do obejrzenia. Kiedyś było inaczej… kiedyś to w ogóle było! Do kina chodziło się dwadzieścia kilometrów w czterdziestostopniowym mrozie, i tak dalej. A tak poważnie: Ś.P. Leksykon Kinomana na Jedynce, czasem ktoś coś nagrał z satelity. Pamiętam, że Polonia 1, obok pasm soft-pornograficznych reklam, wyświetlała często jakieś perły (z lamusa). W moim miasteczku – Lipnie – z którego wywodziła się największa polska aktorka wszech czasów, Pola Negri, kino było bandycko zaniedbane, kosztem coraz to nowszych drużyn piłkarskich lub pikników PSL-u. Raz na jakiś czas można było więc obejrzeć coś naprawdę wspaniałego, resztę filmowego życia wypełniały zwykle amerykańskie filmy kryminalne i powtórki Misia.
Tych amerykańskich tytułów obejrzałem w życiu pewnie z tysiąc pięćset. Liznąłem wszystkie ważniejsze ruchy, gatunki, nurty. Ukochałem sobie jankeską odmianę film-noir. Po tysiącu seansów, tych dobrych i tych mniej dobrych, zachciało się człowiekowi czegoś innego. Pierwsi z brzegu byli oczywiście Fellini, Bergman i Kurosawa – trzech reżyserów, trzy kraje, trzy różne wrażliwości, trzy stylistyki. Potem trochę mniej znanych, ale równie wielkich. Antonioni, Ozu, Godard, Truffaut, Herzog… znacie tę listę, prawda? Kolejne pięćset seansów, obcowanie z kinem międzynarodowym, międzykulturowym. Eksperymenty filmowe, filmy zakazane, etiudy, trochę dokumentów, filmy dziwaczne, zapomniane, niechciane. Dobijam do dwóch i pół tysiąca seansów, co wydaje się niczym w porównaniu z całymi zasobami światowego kina. Im więcej pozycji przybywa na liście obejrzanych, tym więcej pojawia się na tej drugiej, uwierającej liście – tych do obejrzenia. Obecnie mam tam trzysta czterdzieści trzy tytuły. Cały rok pomysłów na spędzenie wieczoru. Ale jest tam na przykład Shoah, który sam w sobie zajmie mi wieczorów pięć… jest też Szatańskie Tango. No, sami wiecie.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie wystarczy życia na poznanie absolutnego kanonu, zawartego chociażby na liście (którą gorąco polecam) They Shoot Pictures, Don’t They. A gdzie jeszcze jakaś książka dwa razy w miesiącu? Gdzie trochę ogłupiającej rozrywki? Gdzie praca: etatowa i dodatkowa? Gdzie obowiązki domowe? Gdzie trochę sportu, gotowanie, życie? Jak mawiał Red, “skazany na Shawshank” – zajmij się życiem albo zajmij się umieraniem. Postanowiłem więc nie wylewać krokodylich łez nad rozlanym mlekiem zmieszanym z musztardą po obiedzie. Po prostu, gdy mam trochę czasu, przeglądam te wszystkie wielkie listy polecanych i staram się wyszukać coś unikalnego. Coś, co ma największe szanse trafić w mój gust.
I… to działa. Po latach zadręczania się, że nigdy nie obejrzałem Szeptów i krzyków do końca, bo mnie niemiłosiernie wynudziły, w końcu odpuściłem Bergmanowi (którego Personę i Fanny i Aleksander uważam za arcydzieła) i podarowałem sobie cudowny seans japońskiej animacji Rodzinka Yamadów. W miejsce filmów Tarkowskiego, którego próbowałem, ale nie rozumiem, nie doceniam i wyłączam w połowie, wstawiłem sobie Ki-duk Kima, reżysera znanego, ale przecież nie „hitowego”. Od paru lat potrafię w 99% wytypować oscarowe zwycięstwa przed ich oficjalnym ogłoszeniem, ale oglądanie tych filmów interesuje mnie w stopniu najmniejszym. Zamiast tego szukam niezależnych produkcji, stojących w cieniu swoich sławniejszych braci. I tak na przykład wczoraj zachwyciłem się malutkim horrorkiem The Monster produkcji A24, które bardziej znane jest chociażby z Lobstera (bleeh!) i A Ghost Story (yeah!).
Kocham kryminały. Tych zawsze szukam najgłębiej. Widziałem naprawdę sporo – od tych absolutnie absolutnych (Trzeci człowiek, Chinatown, Gorączka), przez te nietypowe (Kto ją zabił, Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem), po te najbardziej kuriozalne i niszowe (Ministerstwo strachu, Amerykański przyjaciel). Nadal szukam czegoś świeżego, oryginalnego i zaskakującego. Często muszę pogrzebać tę tytułową godzinę, żeby do czegoś dotrzeć. Na przykład odrzucam nowe skandynawskie tytuły. Wszystkie razem są trochę jak powieści Remigiusza Mroza. Zapuściłem się więc w podróż do Kanady, gdzie znalazłem kapitalny produkcyjniak, jakim jest Milczący partner. Potem okazało się, że w Korei czekał na mnie absolutny majstersztyk, który natychmiast wskoczył na listę ulubionych – Zagadka zbrodni.
Etiudy, animacje, dokumenty – to prawdziwa skarbnica perełek. Nigdy nie podejrzewałbym siebie o nałogowe oglądanie anime, a najbliższym moim seansem będzie The Professional: Golgo 13 – japoński animowany thriller. Dokument jako dzieło sztuki najwyższych lotów – Wyspa kwiatów w reżyserii Jorge Furtado lub Dom jest czarny przedwcześnie zmarłej Iranki Forugh Farrokhzad. Shorty, które są lepsze niż niektóre pełne metraże? Proszę bardzo – Równowaga braci Lauensteinów lub Two cars, one night Taiki Waititiego. Eksperymentalny średni metraż, absolutnie wstrząsający: Elephant Alana Clarka. Skojarzenie z filmem Gusa van Santa jak najbardziej prawidłowe. Van Sant obejrzał film Clarka, dołożył do niego kontekst historyczny i zgarnął Złotą Palmę w Cannes. A kiedy raz spojrzysz w otchłań, ta spogląda w ciebie. Obecnie poluję na dwa filmy z Senegalu z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. O jednym z nich rozmawiałem nawet z Senegalczykiem, który je widział. Mowa o Touki Bouki i Niemocy (Xala).
Grzebanie pod horyzontem zdarzeń czarnej filmowej dziury – przepastnej, nieskończonej, niewidocznej – stało się elementem mojego kinomańskiego rytuału. To nie jest tak, że kinowe nowości, oscarowe hity, boxoffisowi pogromcy w ogóle mnie nie interesują. Po prostu idąc na dziesiąty film z serii Gwiezdne Wojny, czterdziesty film Woody’ego Allena albo Kształt wody, po prostu wiem, mam niemal stuprocentową pewność, co otrzymam. Co innego, gdy upoluję jakiś japoński dramat obyczajowy (I raz, i dwa) albo argentyński thriller psychologiczny (Kobieta bez głowy). Pytanie, co będzie dalej. Może wrócę do starego, dobrego, amerykańskiego mainstreamu.
Zachęcam do własnych poszukiwań. Może się okazać, że sami nie wiecie, że coś lubicie.
P.S. Kadr wyróżniający artykułu pochodzi z filmu Taxidermia György Pálfiego.