3. Festiwal Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa – DZIEŃ 2.
Autorką zdjęć jest Ewelina Bartkowska.
Drugi dzień festiwalu otworzyło spotkanie z Beatą Tyszkiewicz, które wręcz rozświetliło salę, czego można było spodziewać się po przybyciu wielkiej damy polskiego kina. W swoim stylu aktorka zasiadła na honorowym miejscu i podejmując rozmowę z prowadzącym, zaczęła – od niechcenia – o pałacu Tyszkiewiczów. Nawet nie dlatego, że sam pałac jej właśnie się należy etc. Sama zresztą stwierdziła: „Odzyskanie pałacu. Jak to brzmi, prawda?”
Idąc dalej, w rozmowie nawiązała do swojej wypowiedzi z gali, gdzie otrzymała nagrodę specjalną – o pozostawaniu taktownym na ekranie. Przyznała, że jest to w pewnym stopniu kwestia roli, wszak biorąc udział w ekranizacjach tzw. wielkiej literatury postacie kobiece z założenia były tam po prostu taktowne. „Od kominka do kanapy, od kanapy do stołu, jeszcze jakiś wachlarz – jak tu nie być taktownym?” Dochodził do tego kostium. Padł przykład sukni uszytej z osiemnastu metrów francuskiego jedwabiu. Brzmi to doniośle i zacnie, jednak pani Beata nie pozostawia złudzeń. Stwierdziła, że istotnie był to piękny kostium, lecz jak bardzo utrudniał wizyty w toalecie… Schodząc z podniosłego wątku ekranizacji literatury, zaczęła się krótka rozmowa o rozsiewaniu plotek, czy to telefonicznie, czy przez internet. Aktorka wyraziła ubolewanie nad nieprawdziwością popularnych informacji zalewających portale plotkarskie, na temat telefonu stwierdziła, że ma wyłączony. Sama jednak wyśmienicie radzi sobie z obsługą tabletu, co dało się zauważyć. Nie sposób było nie wspomnieć, choć na chwilę, o sztuce aktorskiej. Przy czym Beata Tyszkiewicz wygłosiła pogląd, że w sumie nie ma zawodu aktorki filmowej. Jako przykład takiego zawodu podała za to Sofię Loren (która wiążąc się z producentem, Carlem Pontim, mogła przy śniadaniu zażyczyć sobie konkretnego angażu, choćby Pięknej Heleny). Sama Tyszkiewicz w Polsce agenta nie miała, choć wspomniała o reżyserach gustujących w stałych aktorach u siebie, padło nazwisko Wojciecha Jerzego Hasa. Wracając na chwilę do swojego emploi damy, aktorka przytoczyła powiedzenie: „Dama może palić, pić i przeklinać. Dama nie może się spieszyć. Dlatego dziś jest tak mało dam”.
Gdy rozmowę prowadzi się z Beatą Tyszkiewicz, nie może zabraknąć wzmianki o Danielu (Olbrychskim). Poruszając temat gaż aktorskich, opowiedziała o nierównomiernym ich przyznawaniu. Za Popioły Daniel kupił sobie trabanta, a za dwuletni okres zdjęciowy do serialu Wielka miłość Balzaka aktorka… miała 50 000 zł długów.
Wbrew opinii niektórych, sama w domu nie tylko gotuje, lecz także piecze ciasta i robi konfitury, bo – jak sama mówi – po prostu lubi to. Zatrzymując się w temacie kulinariów, nawiązała do książki, którą na spotkaniu także promowała – Nie wszystko na sprzedaż. Poleciła zawarte w niej (sprawdzone!) przepisy, a także samą publikacje rekomenduje jako niezawodny prezent na gwiazdkę. Wynika to z uniwersalnej wręcz zawartości. Książka powstała podczas pomieszkiwania w hotelach w czasie zdjęć do różnych filmów. Ktoś podpowiedział jej, że wydanie książki to dobry trop, a sama Tyszkiewicz podsunęła odpowiednim ludziom chronologicznie uporządkowany plik notatek. Luźne spostrzeżenia, refleksje, rzeczone przepisy czy nawet poezje – wszystko to w nowej książce pani Beaty odnajdziemy. Na zakończenie wspomniała o swoich córkach i podejściu do ich wychowywania.
„Chciałam kupić córce futro, by w przyszłości żaden facet jej takimi prezentami nie uwiódł. Ileż to kobiet się dało na to nabrać?”
Natomiast w kontakcie bezpośrednim Beata Tyszkiewicz okazała się przemiłą i elokwentną kobietą o ciętym dowcipie.
Jan Dąbrowski
O godzinie 19.00 siedzieliśmy już w fotelach „Warszawy”, gdzie, wraz z szacownym jury, mieliśmy okazję obejrzeć konkursowe Małe stłuczki w reżyserii Ireneusza Grzyba i Aleksandry Gowin. Po seansie na sali pojawiła się Helena Sujecka – odtwórczyni głównej roli, wraz z Michałem Chacińskim, prowadzącym spotkanie.
Aktorka opowiadała o tym, co przykuło jej uwagę do projektu Ireneusza Grzyba i Aleksandry Gowin – czyli o nietuzinkowym scenariuszu, który był „dokładnie taki, jak widać na ekranie”. Kto by się nie skusił? Nie sposób nie zauważyć takiego debiutu, a jego oryginalność, a wręcz „dziwaczność” faktycznie musiała być wyraźna już na poziomie skryptu. Jednak, jak zdradza Sujecka: „Pierwotnie miało być bardziej surrealistycznie”. Aktorka wspomniała o dwóch wyciętych scenach – „płaczącej ulicy” i „paradzie zombie”. Cokolwiek się pod tym kryje, brzmi ciekawie i nie dziwota, że Sujecka była rozczarowana, gdy okazało się, że sceny nie wejdą do filmu.
Jeszcze bardziej ekscentryczne były metody prowadzenia aktora, o których opowiedziała. Gdy aktorka próbowała zgłębić psychikę swojej postaci, bardzo à la Stanisławski, wypytywała reżyserów: „Dlaczego moja postać taka jest? Jakie są jej motywacje? Jak mam zagrać tę scenę?”. W odpowiedzi słyszała zwykle: „Nic nie rób. Tak po prostu”, albo „Bo ja wiem, ona po prostu tak ma”. Gdy w połowie okresu zdjęciowego spytała o to, czy postać Asi ma coś zmienić w życiu innych postaci, otrzymała odpowiedź: „No, może tak być”.
„Irek i Ola są kosmitami i to jest film o nich” – konkluduje Sujecka.
Gdy przyszedł czas na dyskusję z publicznością, Michał Chaciński zaproponował wspólną burzę mózgów na temat Małych stłuczek – filmu o fabule prostej, a wcale nie tak łatwym do rozgryzienia. Padła bardzo ciekawa koncepcja, jakoby Małe stłuczki miały być filmem quasi-poetyckim, w którym gra aktorska podporządkowana jest grze obrazów, wytwarzających określony nastrój. Ktoś porównał film Grzyba i Gowin do Dnia świra, co skłoniło mnie do osobnych przemyśleń na temat specyficznego kodu, którym posługują się twórcy Małych stłuczek. Możemy bowiem zaobserwować w prezentowanym filmie zalążki procesu, jaki zaszedł kiedyś w tkance filmowej twórczości Marka Koterskiego – wynalezienie autonomicznego języka, opisującego rzeczywistość. Dla Sujeckiej słowem-kluczem do dyskusji okazało się „ukrywanie”. „To jest film o ukrywaniu” – zauważył ktoś z widowni. O młodych ludziach, którzy boją się zastanego świata, więc wolą się przed nim zamykać (wymowna jest tutaj fobia dotykania, na którą „cierpi” główna bohaterka). Być może, jak zauważa na sam koniec prowadzący, są Małe stłuczki niepokojącym portretem młodego pokolenia, które, wolne od zbiorowych traum, pielęgnuje nowe – chyba coraz bardziej osobiste.
„Jeszcze jedno! – zrywa się z fotela Jan Nowicki i zakłada kapelusz. – Chodźmy już coś zjeść…”.
Miłosz Drewniak