Trzy Stygmaty Denisa Villeneuve’a, czyli ile Dicka w Dicku

Temperatura dyskusji o Blade Runner 2049 już nieco opadła, ale film wciąż skrywa mnóstwo tajemnic. Ja doceniam go jeszcze mocniej za każdym razem, kiedy o nim myślę, a drugi seans sprawił, że wiele spraw nabrało sensu. Przyznam szczerze, że scenariusz nie jest najmocniejszą jego stroną, choć wszystko, co w rękach innego reżysera mogłoby zmienić się w katastrofę, na ekranie jako tako gra. Tropy biblijne i intertekstualne zabawy (jak na przykład nawiązanie do twórczości Nabokova) są dla mnie czytelne, ale o wiele bardziej ciekawi mnie, czy unosi się nad tym wszystkim duch ojca oryginału. I nie chodzi mi wcale o Ridleya Scotta (którego duch by raczej rzucał na projekt duży cień), lecz Philipa K. Dicka. I owszem. Unosi. Ale nieźle zakodowany.
Richard Linklater, czytając Przez ciemne zwierciadło, był zafascynowany niepokojem oraz „tripowością” powieści, ale także pełny obaw, że nie uda mu się oddać gęstej czeluści uzależniania bijącego z opisów autora. W książce jest taka scena, którą reżyser uwielbia, ale nie miał pojęcia, jak ją przełożyć na język filmu. Na jedną postać nakładało się kilkanaście sylwetek, tworząc „migoczącego człowieka”. U Dicka bohater nosił kombinezon, który wyświetlał wiele postaci i różne twarze, aby nie być zinwigilowanym przez biometrykę. Linklater, przenosząc ten pomysł na ekran, zdecydował się na spore uproszczenie dzięki użyciu animacji. Villeneuve odważył się ukazać ją mniej umownie, a bardziej poetycko. Scena sensualnego seksu dwóch nałożonych na siebie postaci (aby nie psuć wam zabawy, nie napiszę, w jakich okolicznościach do tego doszło), korzysta z dokokszonej imaginacji pisarza. Problem tożsamości, przechodzenia dusz i definicji człowieczeństwa mają u Dicka wymiar wizualny, nie tylko teoretyczny, a Villeneuve woli jednak emocje.
Oczywiście żadne to odkrycie, że w sequelu na podstawie (co prawda bardzo swobodnej) adaptacji powieści tego autora pobrzmiewają Dickowskie obsesje, ale ukryte są one na poziomie być może niedostrzegalnym dla „nie-ultrasów” prozy amerykańskiego dziwaka science fiction. Owszem, film kontynuuje pytania o definicję człowieczeństwa, stawia tezę, że nasza ontologiczna pewność siebie będzie kiedyś przyparta do muru przez rozwój technologiczny, a miłość w czasach rozkładu to desperackie trzymanie się wartości, które dawno zniknęły. W powieściach Dicka często pojawia się refleksja o istocie pamięci – autor nie znajduję zdatnej do zbadania różnicy między zaimpletowaniem wspomnień (Pamięć absolutna) czy brakiem poczucia sztuczności u zreplikowanej istoty (The Imposter) a tym, co w świecie jego powieści nazywa się prawdziwym, wypełnionym duszą człowieczeństwem. Pamięć u Villeneuve’a jest kulawa.
Gdy w jednej ze scen bohater zaczyna przypominać sobie dzieciństwo, musi stanąć twarzą w twarz z możliwością bycia robionym w konia. W tym czasie kolejna postać postawiona jest naprzeciw demonom przeszłości. Obaj w bardzo smutnych okolicznościach dowiadują się, że wcale nie pamiętają tych minionych czasów takimi, jakie naprawdę były. My, ludzie (jak replikanci w filmie), pamiętamy przeszłość wybiórczo. A może Ty, widzu, również średnio pamiętasz, czym był pierwszy Łowca androidów? Zapomniałeś o dłużyznach narracyjnych? O niespójności niektórych elementów fabularnych? Nie pamiętasz już, że pewne tropy fabularne prowadziły donikąd? Minęło trzydzieści lat, a ty wciąż odtwarzasz w głowie soundtrack Vangelisa, ale na pytanie „o czym był oryginał z lat 80.?” odpowiadasz banałami: „to film o tym, co znaczy być człowiekiem”. A pamiętasz, że na to pytanie nie było odpowiedzi? Co wynikałoby z tego, że Deckard jest androidem? Czy to ważne? Jakie oczy miała naprawdę Rachael? Czy aby na pewno były zielone?
W kontynuacji Łowcy androidów pojawia się dziewczyna, która tworzy dla replikantów idealne wspomnienia. Takie, które nie zostaną odrzucone przez nosiciela. Tłumaczy to tak: „Nie pamiętamy konkretnych scen z naszego życia, bo to byłby poznawczy chaos. Wspomnienia tworzone są z emocji. Dlatego do ich konstruowania trzeba się przykładać, czerpać z siebie”. Mieliśmy sentymentalne i laurkowe kino skonstruowane z czyich snów. Nazywało się Terminator: Genisys. Nie tędy droga.
Jeśli są na sali jacyś fani P.K. Dicka, niech przypomną sobie świetną książkę Trzy stygmaty Palmera Eldrichta. W tej ponurej fabule ludzie wysłani na kolonie Marsa tęsknią za domem, co w skrajnych przypadkach powoduje nawet choroby psychiczne. Ich psychice pomagać w przeniesieniu na Ziemię ma połączenie narkotyku Chew-Z (nawet rymuje się z LSD) oraz zestawu figurek, lalek i domków firmy Perky Pat. Im lepiej zestaw ten imitował sielankowe życie na przedmieściach ziemskiego miasteczka, tym mocniej przenosili się w nią koloniści i wierząc, że to coś więcej niż iluzja. W tej sesji narkotycznej łatwo można było stracić ostrość „przeniesienia”, dokładnie tak jak z kiepsko skonstruowanymi wspomnieniami w świecie nowego Łowcy androidów. Aby idealnie przenieść się w swoje sny, musimy skorzystać ze snów kogoś innego.
W Trzech Stygmatach Palmera Eldrichta wysoce wykwalifikowani twórcy zestawów musieli mocno się napracować, aby oddać idealny kształt, frakturę oraz „duszę” ziemskich naczyń i mebli. Warunkiem koniecznym było jednak bogate życie wewnętrzne konstruktora, inaczej nici z dokładności. Potrzebne były serce, precyzja oraz tylko szczypta zdolności mimetycznych. Podobnie z filmem Blade Runner 2049 – to nie jest produkt stworzony ani ze snów Ridleya Scotta, ani ze zbiorowej pamięci o tym, czym oryginał był albo co gorsza według fanów być powinien. To zestaw Perky Pat skonstruowany przez kanadyjskiego reżysera. To coś, co nie rozpływa się jak łzy na deszczu.