Przestańcie wreszcie zastanawiać się, czy Netflix zabije kino
Koniec lat pięćdziesiątych. Telewizory trafiają do znacznej większości amerykańskich domów. Filmy i programy można oglądać bez wychodzenia z pokoju, na malutkim szklanym ekraniku. Liczba sprzedawanych biletów kinowych znacznie spada. Gazety ogłaszają początek końca kina.
Koniec lat siedemdziesiątych. Magnetowidy trafiają do coraz większej liczby amerykańskich domów. Filmy i programy można oglądać bez wychodzenia z pokoju, w dodatku w dowolnie wybranej chwili, na nieco większym szklanym ekraniku. Gazety ogłaszają początek końca kina.
Koniec lat dziewięćdziesiątych. Kino domowe staje się coraz popularniejsze – wiele osób kupuje sobie zestaw plazma + odtwarzacz DVD + głośniki, mówią znajomym, że nie chodzą już do kina, bo nie ma po co. Oglądają w końcu filmy na całkiem sporym już-nie-szklanym ekranie, bez wychodzenia z pokoju. Gazety ogłaszają początek końca kina.
Końcówka drugiej dekady XXI wieku. Netflix zapowiada, że wyda w przyszłym roku 8 miliardów dolarów na własne produkcje. Przemysław Pająk, założyciel technologicznego Pudelka, Spider’s Web, w serii artykułów też ogłasza początek końca kina. Inne portale idą podobnym tropem, wszędzie pojawia się pytanie „czy Netflix zabije kino”?
Pod wspomnianymi wyżej artykułami często zamieszczają komentarze osoby, które narzekają na kino – że drogo, że ludzie siorbią, chrupią i gapią się w telefony, że reklamy są za długie. Pamiętam, że podobne komentarze czytałem nieco ponad dekadę temu, gdzieś w roku 2005, na IRC-u i filmowych forach, gdy kino domowe było u szczytu popularności. I co? Wtedy rocznie sprzedawano w Polsce 35 milionów biletów. W zeszłym roku sprzedano ich już ponad 51 milionów. Polski rynek kinowy nadal rozrasta się w zawrotnym tempie (8-10% rocznie), a tygodniowo w kinach sprzedaje się milion biletów. W dodatku sieci zaczynają rozumieć potrzeby współczesnego widza – za równowartość abonamentu Netflixa można kupić kartę Cinema City Unlimited, która pozwala na nieograniczone seanse.
Więc czy Netflix zabije kino? Oczywiście, że nie zabije.
Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, gdy ktoś ogłasza koniec kina, mógłbym już sobie wybudować… własne kino. Podobne spekulacje pojawiają się od sześciu dekad i wracają średnio co dwadzieścia lat. A potem, za każdym – bez wyjątku – razem, okazuje się, że nowa forma dystrybucji nie tylko kina nie zabija, ale je wzmacnia. Telewizja, VHS i DVD stały się bowiem kanałami, które pozwoliły wytwórniom filmowym na dalszą sprzedaż pokazywanych w kinach tytułów i wzrost zysków. Nie ma żadnego powodu, żeby takim samym oknem sprzedaży nie stały się serwisy streamingowe.
Ale zaraz – ktoś zwróci uwagę – przecież Netflix produkuje własne treści i robi rewolucję jakościową! Problem w tym, że rewolucję jakościową telewizje zrobiły już pod koniec ubiegłego tysiąclecia, Netflix tylko poszedł ich tropem. A filmy? Ok, nakręcili przesympatyczną Okję i kilka innych ciekawych tytułów, ale podstawa przygotowanej przez nich oferty filmowej to w tej chwili komedie z Adamem Sandlerem – aktorem tak wymęczonym, że nikt nie chciał już zatrudniać go w filmach kinowych. Jeden z szefów Netflixa, Reed Hastings, przyznał, że ich filmy cieszą się dużo mniejszą popularnością niż seriale. Wystarczy zresztą spojrzeć na ich najszerzej reklamowaną produkcję, War Machine z Bradem Pittem, które miało być przebojem, ale otrzymało słabe recenzje i przemknęło przez Internet niemal bez echa.
Już samo pytanie o to, czy Netflix zabije kino, jest źle zadane, bo Netflix gra w innej lidze. Równie dobrze można by pytać, czy Spotify zabije scenę koncertową albo czy Biedronka spowoduje upadek restauracji. Jedno nie ma z drugim za wiele wspólnego – wyjście do kina, na koncert czy do knajpy to osobne przeżycie i okazja do spotkania ze znajomymi. Nie da się tego doświadczenia porównać do przeglądania oferty Netflixa na ekranie laptopa, słuchania muzyki z telefonu czy usmażenia schabowego.
Jeśli już chcemy spekulować o przyszłości rozrywki, powinniśmy zadać zupełnie inne, o wiele bardziej sensowne pytanie – czy Netflix ma szansę zastąpić telewizję? Ale to już temat na zupełnie osobny felieton.
korekta: Kornelia Farynowska