Drugie Dno #13: klątwa wiedzy

Oglądanie filmów to odpowiedzialne zajęcie. Przed seansem należy przypomnieć sobie, czym twórca filmu raczył nas w poprzednich latach. Dobrze, gdy to samo zrobi się w przypadku obsady oraz ekipy technicznej. Wszystko po to, by wejść do nowo wykreowanego świata z jakimś pojęciem i wyrobić sobie nastawienie. Z kolei, gdy seans dobiegnie końca, pora na wyciągnięcie wniosków – podsumowanie wrażenia, czyli przemyślenie poszczególnych aspektów języka filmu i wystawienie końcowej oceny. To ostatni ślad, jaki pozostanie w pamięci po tym doświadczeniu.
Tak wygląda to u mnie. Jako filmowy pasjonat przez lata wypracowałem sobie ten mechanizm i bardzo rzadko zdarza mi się od niego odstępować. Unikam zatem sytuacji, gdy idę na jakiś film lub odpalam go w TV, nie mając jakiejkolwiek wiedzy o nim. Wiem jednak, że wielu z was, drodzy czytelnicy, ma z oglądaniem filmów zupełnie inaczej. Bo im czujniej zacząłem przyglądać się moim najbliższym, tym bardziej zaczęło docierać do mnie, że z moją postawą do filmowego przeżywania to ja jestem w opozycji, a nie oni. Zdecydowana większość widzów repertuar dobiera albo spontanicznie, albo na podstawie strzępów wiedzy o danym filmie (wystarczy zazwyczaj gatunek, lub aktor w roli pierwszoplanowej). Nie mówiąc już o zaprzątaniu sobie głowy jakimiś wnioskami końcowymi.
Nie jest moim zamiarem, by namawiać do przejęcia ode mnie tych purystycznych praktyk. W tym wypadku daleko mi zatem do pełnienia roli wychowawczej. Zgoła inne pytania mi się nasuwają. Zastanawiam się, jak wiele z przyjemności seansu odbiera mi wiedza o mechanizmach i historii ruchomych obrazów?
Czytałem ostatnio książkę Steva Pinkera pt. Piękny styl. Tyczy się ona doskonalenia techniki pisarskiej w taki sposób, by sprzyjała ona dynamicznym przemianom współczesnych mediów. Autor, omawiając poszczególne problemy, jakie trawią współczesnych pisarzy, zwrócił moją uwagę na jeden dysonans komunikacyjny. Zasadniczym błędem, po wielokroć powielanym w fachowej publicystyce, jest zjawisko „klątwy wiedzy”. Najkrócej mówiąc, polega ono na opieraniu pisanych tekstów na szerokiej wiedzy autora, całkowicie lekceważąc przy tym fakt, że czytelnik może jej nie mieć lub może go ona kompletnie nie interesować.
Innymi słowy, nikt nie będzie chciał czytać takiej recenzji filmowej, która posługuje się żargonem zamkniętego grona pasjonatów, do którego szary widz nigdy nie miał wstępu. Błogosławieństwem nie jest zatem brak wiedzy, a samodzielna zdolność uwolnienia się od niej. Ale nie tylko w procesie tworzenia klątwa ta zaburza formułowany komunikat. Problem pojawia się także w odbiorze. Czym jest przeżycie estetyczne, jeżeli zamiast emocji dominuje w nim chłodna kalkulacja?
Niezwykle cenne jest dla mnie oglądanie filmu z osobą wolną od klątwy. Dla niej film jest tylko rozrywką, chwilą uniesienia, która po spełnieniu swej roli szybko ulatuje z pamięci. Najczęściej do ciekawego rozdźwięku w odbiorze dochodzi między mną a żoną. Podczas gdy ja podziwiam kunszt charakteryzacji i efektów specjalnych kinowego survivalu, w jego wyjątkowo brutalnej scenie, ona chowa się pod poduszką, uparcie wierząc, że obserwuje autentyczne cierpienie. [quote]A ja wybiegam już naprzód, zaglądam za kulisy, zdając sobie w pełni sprawę z umowności przetaczających się na ekranie obrazów.[/quote]
Myślę o wysiłku, jaki włożył aktor w zagranie danego fragmentu. Myślę o sposobach kręcenia poszczególnych scen – ile mogło to trwać i czy można było zrobić to lepiej. Przywołuję na myśl inne filmy i zastanawiam się, w którym z nich uświadczyłem podobnego motywu fabularnego. Dumam także, ile jest jeszcze reżysera w reżyserze, co dał od siebie, a co zrobili za niego producenci. I tak do napisów końcowych trwa nieustająca analiza.
Moje wrażenia są wynikiem licznych doświadczeń z X muzą, a także przeczytanych na jej temat książek, wywiadów i recenzji. Ale to właśnie przez zdobytą wiedzę stałem się niewolnikiem przeżywania filmu tylko w oparciu o nią. Zerkam kątem oka na współtowarzyszkę seansu i widzę osobę pochłoniętą w emocjach, płynącą nurtem zmysłów, oderwaną od rzeczywistości, wolną od demaskacji w myśleniu. Zazdroszczę jej. Zazdroszczę wam, „niedzielni widzowie”.
Dla mnie istnieje już tylko jedna recepta na udany film: zdobędzie moją uwagę ten, który sprawi, że zapomnę o tym, że… wiem. I na powrót stanę się dzieckiem.
korekta: Kornelia Farynowska