Drugie Dno #11: survival na co dzień
Zjawa zrobiła niemałą furorę w kinach. Iñárritu liczy pieniądze i cieszy się z sukcesu frekwencyjnego. DiCaprio już kleci przemowę i wyczekuje Oscara, bo nie ma nawet z kim przegrać. Oni przesłania filmu zostawili już za sobą. Ja z kolei dalej zastanawiam się, na czym tak naprawdę polega sztuka przetrwania. Mam wrażenie, że na co dzień radzę sobie z nią całkiem dobrze.
Gdy po ośmiu godzinach pracy wracam do domu, zawsze w pierwszej kolejności robię rachunek sumienia. Ile zdołałem dziś zrobić? Ile zdołałem dziś dać światu? Czy choć trochę popchnąłem egzystencję w kierunku wymierzonego celu? Bardzo często odpowiedź na tak sformułowane pytania determinuje moją postawę w kolejnych dniach pracy. Wiem, kiedy wskazane jest przyspieszyć, a kiedy najlepiej zwolnić. Jedyne, czego nie wiem, to czy cel, jaki obrałem, naprawdę istnieje.
Kino survivalowe to osobliwa gałąź dramatu. Wbrew pozorom nie chodzi w niej o efekciarstwo.
Scena, w której niedźwiedź miota we wszystkich kierunkach boskim Leo, wzbudza szok i niedowierzanie. I dobrze, bo takie było jej założenie. Ale akurat mnie bardziej interesuje wynik tego starcia. Bohater tuż po odbytej walce rozpoczął kolejną. Walkę o przetrwanie, toczoną we własnej głowie. Wypracowane w późniejszym etapie sposoby na jej wygranie są tylko środkami do osiągnięcia celu. Ten jest jednak jasny i czytelny.
Nie chodzi o to, by dowiedzieć się, jak rozpalić w lesie ognisko. Nie chodzi o to, by wiedzieć, jak zlokalizować północ. Nie chodzi też o to, by nauczyć się polować na zwierzynę. Survival ekranowy ma nam przede wszystkim przypominać o tym, co już dawno zostało zapomniane – kim naprawdę jesteśmy. Na skutek wyjątkowych predyspozycji manualnych i intelektualnych ewolucja potrafiła doprowadzić nas do poziomu istoty, która z czasem zaczęła dominować nad resztą gatunków. Ale motorem napędowym tego procesu była i wciąż jest wola utrzymania się przy życiu. Kto w tej grze o prostych zasadach okazał się lepszy, wygrywał i przechodził do kolejnego etapu. Reszta wyginęła, my wciąż żyjemy, ale chyba tak do końca nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Kultura, którą sami powołaliśmy na wyższym etapie rozwoju, w całej swojej rozciągającej się wspaniałości i różnorodności, ma jedną wadę. Skutecznie odwraca naszą uwagę od istoty przeżywanej chwili. Wspomina to tylko nieśmiało i w sposób mało bezpośredni. Wszystkie twory powołane przez ludzi, stojące kontrastem do natury, powołane zostały po to, by odróżnić człowieka od zwierzyny. W ten sposób poczęliśmy kultywować przekonanie o własnej wyjątkowości. Dopiero poprzez bolesne doświadczenia, terapię szokową, ucieczkę w dzicz, na powrót budzimy się ze snu zaaplikowanego nam przez naszych przodków. Obnażona zostaje nasza ignorancja.
Po ośmiu godzinach pracy czuję się zmęczony. Po obiedzie odpoczywam zazwyczaj krótką drzemką. Do domu dojechałem jednak samochodem, a posiłek został sporządzony z produktów kupionych w sklepie. A gdybym tak musiał uganiać się za zwierzyną? Gdyby od tego, czy coś zdobędę, zależało, czy zakończę dzień z pełnym brzuchem? Gdyby tak wszystko przestało być nagle łatwe? Jeremiah Johnson nie zastanawiałby się długo. Po prostu zrobiłby to, co do niego należy, jednym celnym strzałem zapewniając sobie i bliskim możliwość przetrwania kolejnego dnia. Ja z kolei sprawność fizyczną ćwiczę wtedy, gdy świadomie podejmę taką wolę, realizując aktywność we własnym wolnym czasie. Świat nas rozleniwia, ruch nie jest już oczywisty. A my i tak czujemy się zmęczeni.
Refleksje tej natury przychodzą do mnie także za każdym razem, gdy w domu nagle braknie prądu. Żona zazwyczaj panikuje i wygraża dostarczycielom energii. Ja też jestem niepocieszony, ale już po chwili zapalam świeczkę i zachowuję spokój. Wyzwanie zostało podjęte, więc odważnie staram się mu stawić czoła. Bo niby skąd ta pewność, że raz dane dobro będzie z nami już zawsze?
W codziennej gonitwie wciąż dążymy do czegoś, czego jeszcze nie mamy. Zazwyczaj są to pojęcia abstrakcyjne: awans, tytuł, status społeczny. A dzieje się tak dlatego, że te rzeczy, których naprawdę potrzebujemy, stały się zbyt powszechne. Walka o przetrwanie wkroczyła w zupełnie inny wymiar. Teraz prawdziwą sztuką jest podejmowanie właściwych wyborów. By z dostępnych opcji wybrać tę, która na pewno będzie dla nas właściwa. Ale po drodze kilkukrotnie zmieniają się nasze nastawienia, przewartościowane zostają priorytety. Dlatego te cele są iluzoryczne. Pewne jest tylko to, co stoi przed naszymi oczami tu i teraz. Wyzwanie dnia codziennego.
Nie będę nawoływał do powrotu do natury. Za późno już na to – zresztą, to ona sama może się po nas kiedyś upomnieć. Nie uważam też, by „wszystko paczyło się w rękach człowieka” – w myśl filozofii J.J. Rousseau. Rozumiem kulturę, rozumiem jej wartość, jestem jej orędownikiem. To ona w końcu jest naszą jedyną wizytówką, czymś co po nas pozostanie. Byłbym jednak rad, gdyby w naszej codzienności pojawiło się więcej pokory. Więcej pamięci o trudach, jakim musieli sprostać pierwotni, byśmy na ich krwawicy mogli wznieść otaczający nas dobrobyt. A wiele nie trzeba, by to wszystko zaprzepaścić i na powrót znaleźć się w buszu. Udowodnijmy życiu, że na nie zasłużyliśmy.
korekta: Kornelia Farynowska