search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego tak BARDZO CZEKAM na nowego INDIANĘ JONESA

O mojej życiowej relacji z doktorem Jonesem.

Filip Pęziński

10 grudnia 2022

REKLAMA

Jest kilka tytułów, serii czy marek filmowych, które są ze mną od wczesnego dzieciństwa. Tak wczesnego, że zaciera mi się granica między ich pierwszymi seansami a moim chociaż częściowo świadomym postrzeganiem rzeczywistości. Mówię tu o Batmanach Tima Burtona, Masce z Jimem Carreyem czy RoboCopie Paula Verhoevena (pytajcie moich rodziców o ten wybór). Mówię tu też o Indianie Jonesie.

Indiana Jones – jako postać, konspekt i marka filmowa – towarzyszył mi dosłownie całe życie.

Pamiętam doskonale oglądane czy to w telewizji, czy na kasetach VHS kolejne odsłony filmowe w postaci Poszukiwaczy zaginionej Arki, Świątyni Zagłady i Ostatniej krucjaty. W szczególności rozpalające moją dziecięcą wyobraźnię: ucieczkę przed ogromną kulą w prologu części pierwszej, pożeranie coraz dziwniejszych potraw na kolacji u maharadży w części drugiej, w końcu serię prób prowadzących do Świętego Graala w finalnej odsłonie trylogii.

Ale pamiętam też uwielbiany przeze mnie serial Kroniki młodego Indiany Jonesa, który całą rodziną śledziliśmy – jeśli mnie pamięć nie zawodzi – w niedzielne popołudnia (wieczory?) w telewizji publicznej, a który był idealną pozycją dla dwóch chłopaków kochających kino przygodowe i ich rodziców, wykształconych w tym kierunku historyków i nauczycieli.

Nie tylko przed telewizorem

Nie zapomnę też nigdy, jak wygrzebałem skądś w rodzinnym domu skórzaną torbę na ramię i po spakowaniu w nią niezbędnych dla młodego archeologa przyrządów, jak notatnik czy lupa, ruszyłem na podwórko szukać skarbów; i NIEZWYKLE dumny z siebie, już po kilkunastu minutach wróciłem do domu z fragmentem kości, która prawdopodobnie była szczęką psa, a którą moja mama natychmiastowo wyrzuciła, nie podzielając mojej dumy i tłumacząc, że mogłem czymś się zarazić.

Miłość do Indiany Jonesa dopełniła się w moim życiu kilkulatka, kiedy firma LEGO zaczęła sprzedawać wyraźnie inspirowaną filmami Stevena Spielberga serię klocków z Obieżyświatem, któremu wystarczyło podmienić głowę na taką bez wąsa, aby wyglądał 1 : 1 jak Indiana, i mogłem godzinami tworzyć własne przygody ukochanej postaci.

Przygoda trwa

Dziecięca fascynacja nigdy się jednak we mnie nie wypaliła (dość powiedzieć, że kupione w nieistniejącym hipermarkecie Real kasety VHS z trylogią zdążyłem wymienić już na wydania DVD, a następnie Blu-Ray, aby dziś czaić się na krążki UHD) i kiedy dowiedziałem się o planach realizacji czwartej części, następnie zobaczyłem pierwsze z niej fotosy, a finalnie zwiastun (do dziś pamiętam listę zawartych tam sloganów: „ochronił boską potęgę”, „ocalił kolebkę cywilizacji”, „zwyciężył armię zła”, „w maju… przygoda trwa”) moja ekscytacja przekraczała granice wszelkiego rozsądku.

W oczekiwaniu na Królestwo Kryształowej Czaszki odkrywałem z kolei na swoim wysłużonym pececie grę Indiana Jones and the Emperor’s Tomb, która wtedy wydawała mi się spełnieniem absolutnie wszystkich moich marzeń o byciu awanturnikiem i archeologiem. A kiedy w końcu zasiadłem z mamą i bratem (a jakże!) w sali kinowej, już jako nastolatek, widziałem w czwartej części pewne wady, ale z pełną siłą broniłem jej po wszystkich zakątkach Internetu (co mogę robić i dziś, dajcie mi tylko przeciwnika!).

Pożegnanie z bohaterem

A zatem, jak możecie się już domyślić, z wielkim entuzjazmem dowiedziałem się o planach realizacji ostatniej, pożegnalnej przygody doktora Henry’ego Jonesa Juniora. Z lekkim smutkiem, że tym razem już nie w ramach duetu odpowiedzialnego za stworzenie marki, tj. Stevena Spielberga i George’a Lucasa (ten pierwszy pozostaje producentem filmu), ale z przeświadczeniem, że pomysły tych panów na część czwartą podzieliły fanów, a wierząc, że zastępujący Spielberga na stołku reżysera James Mangold to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

Znów, jakby przeżywając déjà vu, rosła we mnie ekscytacja, a pierwsze zdjęcia z nowego filmu i zobaczenie niemal osiemdziesięcioletniego Harrisona Forda w klasycznym stroju Jonesa wywołały prawdziwe wzruszenie. Kiedy w końcu, zaledwie kilkanaście dni po moich trzydziestych urodzinach, zobaczyłem pierwszy raz zwiastun Indiany Jonesa i tarczy przeznaczenia w oczach zebrały mi się łzy wzruszenia.

I tak, głuchy jestem na pojawiające się zarzuty, że forma Lucasfilm nie wróży udanej produkcji, że film powstaje tylko dla pieniędzy, a kiepskie CGI (znów) zepsuje nam seans. Nigdy nie wyhodowałem w sobie cynizmu w mojej relacji z kinem i na pewno nie stanie się to w momencie, kiedy znów na ekranie widzę bohatera mojego życia…

Kilka trudnych lat

Mam trzydzieści lat, nie jestem już dzieckiem wpatrzonym w Indy’ego na kineskopowym telewizorze moich rodziców, ale też – mam nadzieję – przede mną jeszcze większa część mojego życia. Nie zmienia to jednak faktu, że coraz częściej myślę o rozmowie Indiany z jego przyjacielem dziekanem Charlesem Stanforthem zawartej w Królestwie Kryształowej Czaszki. Jones zaczyna tam wspominać śmierć ojca i poprzedniego dziekana, swojego przyjaciela Marcusa, dodając, że było to kilka trudnych lat. Stanforth odpowiada wtedy, że dożyli czasów, kiedy życie zaczyna więcej zabierać, niż dawać…

No właśnie. To było kilka trudnych lat. Pandemia koronawirusa, wojna w Ukrainie, widmo recesji i kryzysu gospodarczego. W tym wszystkim niemal sakralna wydaje mi się wizja, że bez względu na to wszystko, bez względu na czające się za rogiem kolejne problemy i nieuniknione smutki, czeka na mnie jeszcze jedna przygoda Indiany Jonesa i kolejne nazistowskie gęby, które zostaną przez niego obite.

Oby do czerwca.

Filip Pęziński

Filip Pęziński

Wychowany na "Batmanie" Burtona, "RoboCopie" Verhoevena i "Komando" Lestera. Miłośnik filmów superbohaterskich, Gwiezdnych wojen i twórczości sióstr Wachowskich. Najlepszy film, jaki widział w życiu, to "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA