Bond jak marzenie
„Bajki dla dorosłych dzieci” – takim mianem mój ojciec określił przygody Bonda podczas jednego z rodzinnych seansów, odbytych za czasów mego dzieciństwa. Była to odpowiedź na widok wszelkiej maści absurdów – na czele z cudownym wychodzeniem z opresji – które pojawiały się w filmach serii regularnie, stanowiąc wręcz ich znak rozpoznawczy. Ojciec rzekł to jednak delikatnie się uśmiechając i mrużąc oko, co sugerowało, że w ocenie tej kryje się zrozumienie, a może nawet szczera sympatia dla bondowskiej konwencji. Przygody agenta Jej Królewskiej Mości zawierają w sobie bowiem pewien unikat – choć każdy zdaje sobie sprawę z ich oderwania od rzeczywistości, tworzonej na ich podstawie „bajce” ulegamy zawsze i bez reszty.
A trwa to już bardzo długo. Na ekrany kin wszedł właśnie dwudziesty czwarty odcinek słynnej serii, a ja nie potrafię wyobrazić sobie przeszkody, która mogłaby stanąć na drodze realizacji części kolejnych. Pokażcie mi drugiego bohatera filmowego, który od tak dawna (ponad pół wieku) regularnie (najdłuższa przerwa między odcinkami to “aż” sześć lat) zawłaszczałaby pełen metraż wysokobudżetowej produkcji. I to zawsze przy udziale niemałego entuzjazmu twórców i ekscytacji widowni – przekładających się na wyniki finansowe filmu. W tym wypadku mamy do czynienia z popkulturowym fenomenem, wymagającym pokłonu. I można także zastanowić się, jaka jest tego przyczyna, ale odpowiedź jest zaskakująco banalna. My po prostu lubimy marzyć.
[quote]A James Bond takim marzeniem właśnie jest. To cień, który nieustannie gonimy. To ideał, który pragniemy osiągnąć.[/quote] Wzór dla mężczyzn, obiekt westchnień dla kobiet. Mityczny półbóg, tylko krwią związany z rodzajem ludzkim, bo w swych działaniach go prześcigający. Ja się bez ogródek przyznaję, że oglądając 007, dość często zamykałem oczy, by wyobrazić sobie siebie w najlepiej skrojonym garniturze (przypasowanym do idealnej figury), przemierzającym drogę najlepszym samochodem, u boku najpiękniejszej kobiety. I się oddawaniem tym marzeniom wielce radowałem. Ale istotny był także rezultat potyczek przeżywanych przez ulubionego bohatera. Zawsze bez szwanku oraz krzty lęku. Cóż może nieść w sobie lepszego kopa motywacyjnego od efektownej realizacji naiwnej ludzkiej wiary w to, że nie ma takiego zagrożenia, któremu nie moglibyśmy sprostać?
Bond to także bezpieczeństwo. Wybierając do obejrzenia produkcję z jego udziałem, zawsze otrzymujemy ten produkt, który otrzymać chcieliśmy. Wiemy, czego chcemy, stojąc w kolejce po hamburgera w McDonaldzie. Wiemy też, czego chcemy idąc na nowego 007 – chcemy poczuć się bezpiecznie, obcując z dobrze znaną sferą fabularną. I co ważniejsze, twórcy też to wiedzą. Chociaż ci w ostatnich latach dwoją się i troją, by ich Bondy różniły się na tle wcześniejszych odsłon serii, a to głębszym portretem psychologicznym głównej postaci, a to bardziej realistycznymi scenami akcji, to jednak schemat pozostaje wciąż nienaruszony. I dobrze.
Swego czasu nawet Umberto Eco postanowił się z nim zmierzyć, jednoznacznie udowadniając, że każda kolejna część przygód agenta 007 ma dokładnie taką samą strukturę narracyjną. Jest w tym jakaś szalona perfekcja. Co ciekawe, ci sami twórcy chcący odmienić oblicze agenta, w jego przygodach zamieszczają liczne nawiązania do klasycznych produkcji z jego udziałem. Jakby zdawali sobie sprawę z tego, jak ważne jest nie przekraczać dopuszczalnej granicy przeprowadzanych zmian. Bo kanon musi pozostać nienaruszony.
[quote]Chcemy przecież tego hamburgera i tylko tak smakującego.[/quote]
Z dużym przymrużeniem oka podchodzę zatem do informacji pojawiających się mediach, w których w ferworze spekulacji mówi się o pomalowaniu Jamesa Bonda na czarno lub zmianie jego orientacji seksualnej. Bo niby tego właśnie charakteru miałyby być zmiany, zastosowane w kolejnym etap jego opowieści, po obserwowanym (w czterech ostatnich odsłonach) zwrocie ku nowemu realizmowi. Ma to nawet swoją przyczynowość: wszak świat zarażony wirusem poprawności politycznej, gdzie głos mniejszości ma już większe znaczenie od głosu większości, może wykazać się właśnie takim szczytem oryginalności w sposobie na odświeżenie serii. Ręce same składają się do oklasków.
Tylko pytanie, jakie się przy tej okazji nasuwa, każe zastanowić się, czy przypadkiem nie jest to świat stający na głowie, wbrew ryzyku złamania karku? Są bowiem rzeczy, których w kulturze lepiej nie tykać, jeśli z powodzeniem pełnią swoją rolę od dziesięcioleci, będąc także wyrazem ideału wyznawanego przez większość. Są nimi między innymi symbole i archetypy. Owszem, demitologizacja to cenna właściwość, której jestem orędownikiem, gdyż nierzadko potrafi wnieść sporo nowego potencjału do skostniałego wzorca. Ale na miłość boską, pewien rodzaj zmian zwyczajnie nie przejdzie, zwłaszcza gdy narusza „świętą” identyfikację graficzną oryginału, utrwaloną i sprawdzoną. Ja na przykład nie chciałbym, by w imię postępu, znak stopu, przy którym na co dzień zatrzymuję się autem, miałby z dnia na dzień zmienić swój kształt i kolor (najlepiej na jakiś tęczowy). Obawiam się, że drogowy efekt uzyskany po konfrontacji z takim dziwadłem byłby dalece nieprzyjemny.