Polskie kino podbija rynek światowy ;)
W ostatnim wpisie na temat pieniędzy zarabianych przez polskie produkcje pojawił się komentarz, który zmusił do szerszego spojrzenia na filmowy biznes nad Wisłą. Bo oto, według podpowiedzi, film jest długoterminową inwestycją, której zwrotu nie gwarantuje pobyt na rodzimych ekranach, bo liczy się też dystrybucja na dvd, blu-ray, coraz popularniejsze serwisy VOD i oczywiście telewizja, która filmy kupuje. Możliwości zarabiania jest więc trochę, ale zastanowiło mnie głębiej inne źródło, z którego kasa wypływa, często dużym strumieniem i – o ile ktoś ma wystarczająco pojemne wiadro – może zarobić sporo. Chodzi o zagraniczną dystrybucję.
Wiadomo, skupianie się na rynku polskim to ograniczanie możliwości. 38 milionów potencjalnych widzów to nie to samo co 700 milionów w samej tylko Europie. Wydaje się, że z dobrym produktem – a takich w ostatnich latach mieliśmy kilka – można wyjść za granicę, można powalczyć o zachodnie i wschodnie portfele, tak samo jak o nasze walczą inne, niż jankeskie, kinematografie.
W polskich kinach w ostatnich miesiącach mieliśmy bowiem produkcje norweskie, czeskie, meksykańskie, włoskie, niemieckie, południowoafrykańskie, rumuńskie, portugalskie, chilijskie, brazylijskie. Oczywiście kilka filmów francuskich, sporo brytyjskich i – co zaskakujące – kilka premier prosto z Danii.
Nie mieliśmy szans na obejrzenie przedstawicieli pewnie 90% światowych kinematografii – niezmiernie rzadko trafiają na nasze ekrany filmy z Azji (Japonia, Chiny, niebollywoodzkie Indie, Indonezja, Tajlandia), z Południowej Ameryki trafia kilka najważniejszych (dzieki Manana), Afryka jest w praktyce nieobecna. Podobnie Europa – możemy tylko żałować, że nie pojawiają się nowe filmy rosyjskie (a tak prężnie rozwijająca się kinematografia!), nie mówiąc już wschodnio i środkowoeuropejskich.
Dlaczego o tym mówię? Bo taka sytuacja – analogicznie – jest zauważalna jeśli chodzi o obecność kina polskiego. Przeanalizowałem zestawienia box-office, bazy premier światowych na IMDb i jedyny wniosek, jaki mimowolnie się nasuwa jest związany z dość mizerną eksportową kondycją polskiego filmu. Mizerną, ale zrozumialą.
Zanim przejdę do faktów, gwoli ścisłości trzeba powiedzieć jedno – polskie filmy są grane w wielu zakątkach świata, także tych bardzo egzotycznych. Organizowane są przeglądy polskiej klasyki, na setkach festiwali pokazywane są rodzime produkcje, gdzieś pojawi się jakaś recenzja, padnie tytuł bądź nazwisko w festiwalowych podsumowaniach. Pod tym względem można jakiś ruch zauważyć. Nieznaczny, praktycznie niewidoczny, ale uparcie szukając, można znaleźć.
Jednak tak naprawdę zależało mi na znalezieniu dowodów na wejście polskiej produkcji w regularną zagraniczną dystrybucję – nie festiwal, nie przegląd, nie pojedynczy seans, ale normalna, tradycyjna, kilkutygodniowa obecność w kinach. Oczywiście na stronach PISFu takich informacji nie sposób znaleźć, bo jedyne, co oficjalnie jest dostępne, ogranicza się do zdawkowego „W 2011 roku ponad 150 polskich filmów fabularnych uczestniczyło w ok. 350 festiwalach i przeglądach na całym świecie. Filmy te otrzymały ponad 60 nagród i wyróżnień”. Już mniejsza z tym, jakiego rodzaju to wyróżnienia. Będę się zawsze upierał, że siła polskiej kinematografii może być ukazana jedynie poprzez regularne uczestnictwo w międzynarodowych konkursach w Cannes, na Berlinale, w Wenecji, San Sebastian, w Toronto, na Sundance (jeszcze kilka by się znalazło), a tam, w najważniejszych konkursach, naszego kina praktycznie nie ma. Bo gdyby było, to „eksport” byłby bardziej zauważalny.
Gdzie więc polskie kino jest?
Weźmy dla przykładu ostatnich 5 lat, w tym laureatów gdyńskich Złotych Lwów, wszak to najważniejsza polska nagroda (Złote Orły pominę milczeniem), wręczana dodatkowo przez m.in. zagraniczne jury, więc, jak można wnioskować, mająca spory potencjał marketingowy. Weźmy pod uwagę naszych nominowanych do nominacji oscarowej – to również może być jakiś symptom międzynarodowego sukcesu.
W 2008 roku festiwal wygrała „Mała Moskwa”, bardzo przyzwoity film Waldemara Krzystka, któremu jednak nie było dane pojawić się w zagranicznej dystrybucji. Ta sztuka udała się za to Jerzemu Skolimowskiemu i jego „Czterem nocom z Anną”, które miały swoją premierę we Francji, Portugalii i Japonii. „33 sceny życia”, ze względu na obecność na ekranie Julii Jentsch, były również w regularnej dystrybucji w Niemczech. O pozostałych tutałach nic nie wiadomo. W tym samym roku do oscarowej nominacji wytypowano „Sztuczki”, które festiwal w Gdyni wygrały rok wcześniej – i można tu mówić o sukcesie filmu Jakimowskiego. Film był bowiem obecny w Holandii, Norwegii, Francji, Belgii, Czechach, Izraelu, Niemczech, Austrii., Grecji, Hiszpanii. Zawędrował nawet do Argentyny i Korei Południowej! Duży sukces!
W 2009 roku festiwal wygrał świetny „Rewers”, który nigdzie na stałe nie trafił, mimo że kandydowanie od nominacji oscarowej jest jakimś marketingowym kopniakiem. De facto czeski „Janosik” Agnieszki Holland był oczywiście wyświetlany u naszych południowych sąsiadów, a „Dom zły” Smarzowskiego, najlepszy film roku, pojawił się tylko w Polsce. „Galerianki” Rosłaniec były grane w Niemczech, a „Popiełuszko” w Hiszpanii. Hitem okazał się za to „Wszystko, co kocham” Jacka Borcucha, który wykorzystał rozgłos na Sundance i pojawił się w Hiszpanii, Francji, Chile, Węgrzech, Korei Południowej i Brazylii.
W 2010 roku festiwal wygrała „Różyczka”, które jednak nigdzie w dystrybucji się nie pojawiła. Mało kojarzony w Polsce „Chrzest” Marcina Wrony pojawił się za to na Węgrzech i w Hiszpanii, a „Jutro będzie lepiej” Doroty Kędzierzawskiej w Japonii. To był na tyle słaby rok, że trudno cokolwiek więcej znaleźć.
W 2011 roku Gdynię wygrywa „Essential Killing”, który 9 miesięcy wcześniej zdobył główną nagrodę jury na festiwalu w Wenecji. To właśnie to wyróżnienie spowodowało, że film Skolimowskiego obejrzeli widzowie kilkunastu krajów świata, od Europy, przez Azję i na Ameryce Południowej skończywszy. Trudno tu jednak mówić o „polskości” tego filmu, bowiem to spora koprodukcja europejska z międzynarodową ekipą. Ale niechaj będzie… Nie mniejszy sukces był udziałem Lecha Majewskiego i jego niezwykłego „Młyna i krzyża” z Rutgerem Hauerem, Michaelem Yorkiem i Charlotte Rampling w obsadzie – znane nazwiska poniosły ten film w świat. Mniejszy, lecz zauważalny sukces odniosła „Róża” Smarzowskiego (dla wielu widzów to ona powinna wygrać wszystko w 2011 roku) – pojawiła się w Niemczech, w Turcji i w Rumunii. „Lęk wysokości” Bartosza Konopki zaistniał w kinach studyjnych Francji, a „Wymyk” w Izraelu. Najgłośniejszy obraz tego roku, „Sala samobójców”, obszedł się smakiem i pojawił się tylko na kilku festiwalach.
W 2012 roku polskie kino zdominowało „W ciemności” Agnieszki Holland. Nominacja do Oscara poniosła w świat ten tytuł i spowodowała, że nawet w Stanach był grany w kilkudziesięciu kinach. To największy sukces polskiego filmu od czasu „Katynia”, choć… „Sponsoring” Małgorzaty Szumowskiej zdaje się, że był grany w większej liczbie krajów. Juliette Binoche to jednak marka sama w sobie i to dzięki niej film Szumowskiej zawędrował chyba na każdy kontynent. Inne hity nie miały tego szczęścia – „Pokłosie” pojawiło się raptem na kilku przeglądach w Stanach, a „Jesteś Bogiem” wpuszczono do kin brytyjskich i irlandzkich (wiadomo, mniejszość polska to przede wszystkim młodzi ludzie). Nasz kandydat do nominacji (śmiech na sali), „80 milionów”, oczywiście przepadł z kretesem, ale nie dziwota jeśli tak słaby film chce się puścić w świat.
Co nas czekać może w tym roku? Największy hit, „Drogówka” Smarzowskiego, to na pierwszy rzut oka kino zbyt hermetyczne jak na zagraniczne gusta, choć może się na kilku zaskakujących rynkach pojawić. „Sęp” raczej nie ma szans nigdzie (i chyba też nie ma ambicji), „Syberiada polska” i „Tajemnica Westerplatte” to sukces mogą osiągnąć jedynie na festiwalach kina klasy B. “Układ zamknięty” to niezły thriller, trochę kafkowski, więc kto wie, kto wie… Faworytem do podboju kilku zachodnich rynków wydaje się być „Bejbi Blues” – efektowny, uniwersalny, mniejsza z tym, że fabularnie kulejący i naiwny. “Galerianki” w Niemczech się sprzedały, na “Berlinale” również zauważono film Rosłaniec.
I oczywiście „Wałęsa” Andrzeja Wajdy, który jest nośnikiem aż dwóch uznanych globalnie marek. Jeśli tylko będzie to co najmniej dobry film (sprawnie nakręcony, zagrany i obecny na ważny festiwalach) to może skończyć się nominacją do Oscara – nie wierzę, żeby nie nominowano do nominacji. Duży potencjał niesie „Jack Strong” Pasikowskiego o pułkowniku Kuklińskim, a „Imagine” Jakimowskiego, zagrany w języku angielskim, osadzony w Portugalii, to film bardzo uniwersalny i zwyczajnie ciekawy, niebanalny.
I last but not least – „Kongres” Ariego Folmana, autora „Walca z Baszirem”, na podstawie prozy Lema. PISF dorzucił 3 bańki do 34-milionowego budżetu i kto wie, czy spodziewany sukces (nie może być inaczej, w obsadzie aktorsko-animowanego dzieła Harvey Keitel, Paul Giamatti, Robin Wright) nie będzie po części sukcesem polskiej kinematografii.
Wnioski?
Polskie kino gdzieś tam się pojawia. Prawdopodobnie tylko w kinach studyjnych, bo nie mamy prawa oczekiwać wejścia do repertuaru multipleksowego. Czy to mizerna sytuacja? Na pewno bez porównania do kina francuskiego, hiszpańskiego, włoskiego czy niemieckiego, które jest obecne wszędzie, z wieloma tytułami, lepszymi lub gorszymi. A naszymi reprezentantami są obrazy, które po prostu coś znaczącego osiągną – nagroda na jednym z ważniejszych festiwali, nominacja do Oscara. Mamy już kilka nazwisk, które mają szansę na regularne bywanie na salonach – oprócz Wajdy, czyli oczywistości, to Skolimowski, Jakimowski, Szumowska czy Rosłaniec. Wielki potencjał ma Agnieszka Holland, która ma na swoim koncie współpracę ze znanymi nazwiskami, wydeptała swoje ścieżki w amerykańskiej telewizji (HBO), o jej „W ciemności” sporo się w prasie jankeskiej mówiło i ma szansę na większy rozgłos przy każdym swoim kolejnym projekcie.
Czy tych kilka nazwisk na kilkaset w twórczość zaangażowanych, kilka filmów na kilkadziesiąt rocznie to dowód na słabą międzynarodową kondycję? Po części na pewno. Recepty nie podam, a zamiast utyskiwać, trzymam kciuki. Bo dlaczego by nie?