BLOCKBUSTERY, O KTÓRYCH MAŁO KTO PAMIĘTA
To nie jedyny przypadek, kiedy film zarobił krocie, a widzowie po pewnym czasie całkiem o nim zapomnieli. Największego pecha w historii kina mieli chyba producenci komedii sensacyjnej Mistrz kierownicy ucieka. Znakomita para aktorów: będący wtedy na topie Burt Reynolds, urocza, utalentowana Sally Field i reżyser, były kaskader, Hal Needham nakręcili świetny film, który wszedł do kina zaledwie kilka dni po premierze… pierwszej części Gwiezdnych wojen. Ostatecznie Mistrz kierownicy dojechał na drugie miejsce amerykańskiego box office’u roku 1977 i doczekał się dwóch kontynuacji, co nie wydaje się synonimem porażki, ale jeśli porównamy jego znaczenie, oddziaływanie i łączne dochody do produkcji stojącej w roku premiery zaledwie stopień wyżej – wnioski nasuwają się same. Jeszcze dwadzieścia lat temu Mistrz kierownicy… bywał częstym gościem letniej ramówki telewizyjnej, ale dziś pamiętają o nim chyba tylko najwierniejsi fani gatunku i wąsów głównego aktora.
Nieco inny los spotkał widowiskową produkcję z 1970 – Port lotniczy. Katastroficzno-obyczajowa (tak, tak) opowieść w gwiazdorskiej obsadzie, utrzymana w poważnym tonie, pełna spektakularnych efektów specjalnych, nakręcona i zrealizowana za pomocą najlepszych ówczesnych technik filmowych może i przywoływać w pamięci widzów jakieś skojarzenia w postaci pojedynczych scen, tekstów lub obrazów. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że przed oczami macie Airplane! (czyli: Czy leci z nami pilot?), a nie – Airport. Ten pierwszy jest bowiem parodią, absolutnie niepoważną produkcją, która w swojej niedorzeczności osiąga szczyty komediowego kunsztu. Część scen została jednak zrealizowana w poważnej konwencji, przywodząc na myśl właśnie Port lotniczy (a także kilka innych filmów tego typu, jak na przykład Noc nad Pacyfikiem z Johnem Wayne’em). I chociaż ten drugi zarobił sto milionów dolarów (zawrotna suma w 1970), to jednak komedia braci Zucker i Jima Abrahamsa doczekała się statusu produkcji kultowej i do dziś bawi kolejne pokolenia widzów.
Przeglądając pierwszą setkę najbardziej dochodowych filmów, trafimy także na trzecią i czwartą część przygód Shreka. Osła z rzędem temu, kto przypomni sobie bez patrzenia w Google chociaż jeden cytat z tych odsłon. A jednak, sympatia do postaci, przywiązanie do marki i dobra reklama wystarczyły, żeby widzowie dali trzecią i czwartą szansę filmowi, który wyczerpał swój potencjał w dwóch pierwszych częściach. Jeszcze ciekawsze dane statystyczne. W roku swoich premier najlepiej zarabiającymi filmami były: Trzech mężczyzn i dziecko (1987), Grinch – świąt nie będzie (2000) i Snajper (2014). Pierwszy zasłynął wąsami (znowu wąsy!) Toma Sellecka, drugi wyznacza początek powolnego upadku Jima Carreya, a trzeci zapisze się w historii najbardziej żenującą sceną z lalką zamiast dziecka. Wszystkie te trzy filmy są produkcjami udanymi i mają swoje zalety, ale ich żywotność starczyła akurat na kinowe pokazy, wydania domowe i okazjonalne seanse w telewizji.
Trudno doszukiwać się jakiejś reguły, prawidłowości lub logiki w łasce kinomanów, która jednym filmom pozwala na długie, szczęśliwe życie, a inne skazuje na powolną śmierć w zapomnieniu. Bywa, że jakość dzieła jest odwrotnie proporcjonalna do jego zarobków (tak jak u niektórych ludzi), ale zdarzają się też filmy doceniane artystycznie i finansowo. Ostatnie przypadki, opisane powyżej, czyli największe kinowe hity, które nie zapisały się w masowej świadomości, stanowią niszową grupę, ale chyba najciekawszą. Pokazują bowiem, w jak zawrotnym tempie świat idzie do przodu i jak szybko ludzie potrafią zapomnieć o czymś, co jeszcze niedawno kochali.