5 powodów, dla których SCENY SEKSU w filmie są całkowicie ZBĘDNE
Jest coś specyficznego w scenach seksu w filmie. Ekscytują, przyciągają uwagę, ale jednocześnie wywołują zmieszanie. Przynajmniej we mnie. Do świętoszków nigdy nie należałem, mam dziecko, drugie w drodze, więc raczej wiem, na czym ta gra polega. Poza tym uważam, że wiele wzniosłości może zawierać się w dobrze zaaranżowanym akcie miłosnym – namalowanym słowem lub obrazem. Nie będę jednak ukrywał, że raczej należę do tych, którzy ani nie wzdychają do typowego seksu w filmie, ani na niego nie czekają. Przedstawiam kilka powodów takiego stanu rzeczy.
Dlaczego uważam sceny seksu w filmie za całkowicie zbędne?
Bo nie mają związku z fabułą
Jedną z największych bolączek filmowych scen seksu jest to, że bardzo często są umieszczane w filmach jako przerywnik akcji. Para bohaterów po prostu wpada na siebie (po uprzednim uczestnictwie w kilku wspólnych scenach) i po krótkiej wymianie zdań i spojrzeń postanawiają iść do łóżka. Następnie, jak gdyby nigdy nic, akcja jest kontynuowana ku chwale rozwoju fabuły. Znamy to na tyle dobrze, że powoli przestajemy zwracać na to uwagę.
Nie ma lepszego wabika jak seks, goła pierś, goły pośladek i temu podobne widoki. Obietnica ich pojawienia się w filmie może stanowić zachętę dla widza, jeśli ten jeszcze ma wątpliwości co do tego, czy chce się z filmem zapoznać. Sztuka, wykorzystując erotyzm, od zawsze służyła przełamywaniu tabu lub sięganiu po zakazany owoc. W tym względzie raczej nic nie może nas dziwić. Dopóki jednak nie mamy do czynienia z filmem erotycznym, który seks ma wpisany w konwencję, lub melodramatem, w którym scena miłosna ma stanowić zwykle kulminacje zalotów pary bohaterów, będę się upierał, że wypada reżyserowi stworzyć dobry powód do tego, by wejść z butami w intymność. Problem w tym, że tego powodu z reguły brakuje. Seks w filmie to przede wszystkim krzykliwy wabik – narzędzie wzbudzania emocji, na które widz niekoniecznie musi mieć ochotę.
Bo igrają z emocjami
Film to sztuka, która swój sukces i niezwykłą popularność zawdzięcza zasadzie, nazwijmy to, podglądactwa. W wygodnym fotelu widza zamieniamy się w biernych obserwatorów, którym dostarczane są obrazy wyjęte jak żywo z ludzkich marzeń, koszmarów, realnych doświadczeń. Niektóre z nich w prawdziwym życiu widoczne są jedynie przez dziurkę od klucza. Film pokazuje więc to, po co czasem trudno sięgnąć. Za sprawą krępujących więzów etyki chociażby. Reżyserzy upatrują swoją rolę w dostarczaniu nam wszelakiego rodzaju emocji. Podniecenie jest jedną z nich.
Nie mam problemu z tym, że jedni mogą wypatrywać w filmie gołych, splecionych ze sobą ciał. Jeśli jednak o mnie chodzi, to wolę, gdy podczas seansu pewne nerwy trzymane są na wodzy. Tak jak nie trafia do mnie idea klubu go go, w której biernie patrzy się na erotyzm, ale nie można go zasmakować (przynajmniej oficjalnie), tak nie bardzo rozumiem sytuację, w której reżyser rzuca mi w twarz udających orgazm aktorów i przywodzi na myśl konkretne uczucia i doświadczenia, a ja muszę walczyć ze sobą, by demony, które są pobudzane, wciąż pozostały uśpione. To atak na komfort i spokój, które niezbędne mi są do ukończenia seansu. Wzmaga to także uczucie zakłopotania, szczególnie gdy niepożądana scena pojawi się w filmie oglądanym wespół z żoną lub innymi członkami rodziny. Umówmy się – seks to nie obrazek, który bliscy sobie ludzie chcą dzielić podczas seansu.
Bo kłamią
Najbardziej jednak irytujące w filmowym seksie jest to, że jest on po prostu kłamliwy. Jeśli już przyjmiemy do wiadomości, że dana scena ma uzasadnienie fabularne i zrozumiemy, że byłoby nawet dobrze, gdyby bohaterowie zespolili się ciałami, ponieważ wyniesie to ich relację na zupełnie nowy wymiar, to wówczas pojawia się problem przesadnego idealizowania aktu miłosnego. Co mam na myśli? Te spocone torsy, bez względu na to, jak długo trwała przyjemność (bo że zwykle trwa długo, mówić raczej nie muszę). Te nieliczenie się z tym, że koszula, która została podarta, może mieć swoją wartość. Jak i nieliczenie się z tym, że wypada zadbać o antykoncepcje, jeśli nie chce się za kilka miesięcy mierzyć z dylematem wyboru odpowiedniego wózka. No i, crème de la crème, czyli bohater i bohaterka w łóżku jako istni bogowie seksu, mistrzowsko ruszający miednicą.
Czy seks w filmie to ten sam seks, który znamy z własnych łóżek? Nie jestem co do tego przekonany. Problem w tym, że traktujemy go jako wzór. Czy dobrze się dzieje, że w popkulturze utrwala się fałszywy, bo wyidealizowany wizerunek mężczyzny i kobiety w sypialni? Jestem przekonany, że robi to tyle samo szkody, co popularyzowanie nieskażonej starością cery aktorek, dającej do zrozumienia, że można być wiecznie piękną i młodą. Nie można. A pewne sypialniane ekscesy także nie zawsze są możliwe.
Bo czasem mniej znaczy więcej
Niepodważalna prawda sztuki brzmi – mniej znaczy więcej. Nie bez przyczyny najbardziej podniecającym obrazem kobiety jest ten, gdy nie jest ona rozebrana do naga, a ubrana w seksowne wdzianko. Dlaczego? Ponieważ to wyobraźni powinniśmy dać możliwość postawienia kropki nad i. Nic nie działa tak jak niedopowiedzenie. Wszystko, czego za dużo lub co zbyt dosłowne, działa na niekorzyść atrakcyjności. Jeśli scena seksu w filmie jest niepotrzebna, a do tego trwa za długo, nie działa to na korzyść emocji widza, nie działa to także na korzyść jego uwagi. Raczej wzmaga to uczucie zażenowania i zniesmaczenia. Sceny seksu powinny być ograniczane do niezbędnego minimum po to, by zasugerować, a potem wzmóc napięcie i dać jemu upust w wyobraźni widza.
Bo rzeczywistość smakuje lepiej
Dochodzimy (nomen omen) do meritum. Kiedy byłem młodszy, nigdy nie rozumiałem dzieciaków, które lubiły po szkole chodzić do najbliższego sklepu z zabawkami lub słodyczami nie po to, by coś w nim kupić, tylko po to, by wlepić swój jęzor w wystawę. Nigdy nie kręciło mnie lizanie cukierka przez szybę. Być może właśnie dlatego zamiast patrzeć na seks wolę go uprawiać.