29. WFF – Podsumowanie
29. Warszawski Festiwal Filmowy dobiegł do końca w niedzielę. W tym roku relacja na naszej stronie nie była tak obszerna, jak w roku poprzednim. Około sześćdziesięciu obejrzanych filmów ustąpiło miejsca kilkunastu. Mimo tego, że zobaczyłem mniej tytułów, to od początku do końca festiwalu starałem się wybrać filmy najciekawsze z perspektywy widza. Stąd na stronie recenzje nowego horroru Hideo Nakaty – w końcu „Krąg” jest w Polsce legendą, komedii z Cerą, czy obyczaju z nieodżałowanym Gandolfinim.
Mimo tego, że od zakończenia imprezy minęło już kilka dni, a szum wywołany ogłoszeniem wyników nieco już opadł stwierdziłem, że uczciwe byłoby zapoznać was z pozostałymi tytułami, na które natknąłem się w tym roku w salach Kinoteki i Multikina. Nie zdążyłem o nich napisać wcześniej, ale uważam, że lepiej stworzyć tekst nieco później, niż nie stworzyć go wcale. Nie będę skupiał się na zwycięzcach, bo wyliczanki zdobywców poszczególnych nagród nie mają dużego sensu. Mnóstwo portali informacyjnych trąbiło o tym kilka dni temu i większość zainteresowanych już wie, że główną nagrodę zgarnęła nasza polska „Ida”. Filmu Pawlikowskiego niestety nie widziałem (dostanie się do sal projekcyjnych było właściwie niemożliwe). Czas pokaże, czy w Gdyni i w Warszawie się nie pomylono.
Poniżej przedstawiam krótkie recenzje filmów, które widziałem na 29. WFF i nie napisałem na ich temat odrębnego tekstu. Mam nadzieję, że tego typu podsumowanie okaże się ciekawe przynajmniej dla garstki z was.
Zatrzymane życie, reż. Umberto Pasolini (Włochy, 2013)
Film otwarcia, który od początku był reklamowany jako ten tytuł, którego nie tyle nie wypada, co nie można przegapić. Historia niewesoła. Głównym bohaterem filmu jest samotny i ekscentryczny mężczyzna zajmujący się poszukiwaniem rodzin osób, które odeszły w samotności. O ile większość tego typu firm skupia się jedynie na tym, aby załatwić jak najtańszy pogrzeb, to John May do pracy przykłada się wręcz przesadnie. Jego pogrzeb dopracowany jest w każdym detalu, a poszukiwania bliskich ustają dopiero wtedy, gdy wszelkie możliwości ich odnalezienia zostaną wyczerpane. Pewnego dnia mężczyzna dowiaduje się, że zlecona mu sprawa będzie jego ostatnią (etat przejęła ekipa, która wszystkie nieznajome ciała poddaje taniej i bezproblemowej kremacji).
Film Pasoliniego to minimalistyczny obraz człowieka nękanego przez samotność i strach przed śmiercią. John nie chce się jednak poddać, przy życiu trzymają go jego „umarli”, dla których staje się najważniejszą osobą na świecie, jedynym człowiekiem, który może pomóc uniknąć pogrzebu przy pustym kościele. Mimo występowania kilku dłużyzn i niezbyt udanego zakończenia „Zatrzymane życie” jest dla mnie filmem udanym. Przez większość czasu angażuje widza, przekonuje do motywacji głównego bohatera i sprawia, że jednocześnie kibicujemy mu i współczujemy.
Prince Avalanche, reż. David Gordon Green (USA, 2013)
Totalne odludzie i dwóch zupełnie różnych mężczyzn. Młody chłopak, który myśli jedynie o tym, aby uciec do miasta i znaleźć sobie jakąś dziewczynę na wieczór oraz stateczny mężczyzna, który w wolnych momentach pisze listy do żony i uczy się języka niemieckiego. Obaj pracują przy znakowaniu dróg, którymi przejeżdża zazwyczaj jedynie jeden samochód – ciężarówka-gruchot prowadzona przez wiecznie pijanego, ale sympatycznego staruszka. Z czasem wszystko zaczyna się jednak komplikować. Okazuje się, że dziecinny Lance i męski Alvin są różni jedynie przy powierzchownym spojrzeniu.
Film Gordona Greena (nagroda za reżyserię w Berlinie) łączy w sobie wiele cech gatunkowych. Po trosze jest to komedia opierająca się na docieraniu dwóch różnych charakterów. Jest w nim sporo osobistych dramatów jednostek, które z czasem zaczynają dominować nad bezrefleksyjnym śmiechem. Jest w końcu (w tle) metafora zniszczenia i odradzania, która działa na dwóch poziomach – dosłownym (odbudowywanie osad zniszczonych przez pożary) oraz symbolicznym (odbudowa relacji międzyludzkich mająca miejsce zarówno w świecie Lance’a jak i Alvina). David Gordon Green nie gubi się w tej opowieści nawet na moment i oddaje widzowi film z jednej strony prosty, ale z drugiej niezwykły i mocno sugestywny. Doskonałe kino. Mam nadzieję, że trafi do Polski.
Ulica pułapka, reż. Vivian Qu (Chiny, 2013)
Chińska wariacja na temat „Dnia kondora”? Oczywiście, takie porównanie jest delikatną przesadą, ale „Ulica pułapka” przenosi nas w podobne klimaty. Głównym bohaterem jest młody geodeta, który zupełnym przypadkiem zakochuje się w dziewczynie wywodzącej się z wyższych sfer. Kobieta kryje jednak tajemnicę, która wkrótce zmieni życie chłopaka w koszmar pełen domysłów, strachu przed inwigilacją oraz porwaniem i wymazaniem tożsamości.
Film Vivian Qu przez długi czas ogląda się bardzo dobrze. Kafkowski klimat sprawia, że mimo niespiesznego rozwoju akcji jesteśmy zainteresowani tym, co za chwilę wydarzy się w życiu głównego bohatera. Młodej reżyserce nie starcza jednak sił. Końcówka „Ulicy pułapki” wpada w zbyt fatalistyczne oraz sentymentalne tony, które znacznie spłycają wydźwięk całego filmu. Z wolnej medytacji na temat wszechobecności rządu chińskiego robi się nieco ckliwy dramat o chłopaku, który miał w życiu pecha.
Jak nieznajomi, reż. Tom Berninger (USA, 2013)
Tom Berniger to młodszy i bardziej niesforny brat Matta, czyli wokalisty popularnego indie rockowego zespołu, The National. Matt wyrusza w trasę koncertową i proponuje Tomowi wspólną pracę. Ma stać się on częścią zespołu, która obsługuje muzyków i dba o to, aby w trakcie koncertów wszystko było dopięte na ostatni guzik. Tom mocno lekceważy nakazy brata oraz koordynatorów projektu i spędza większość czasu na kręceniu całego wydarzenia. „Jak nieznajomi” jest zatem niecodziennym zapisem trasy koncertowej zespołu The National.
Ten typ muzyki jest mi totalnie obcy, dlatego przed rozpoczęciem seansu obawiałem się, że z sali projekcyjnej najzwyczajniej wygoni mnie muzyka. Szybko okazało się jednak, że nie trzeba być fanem indie rocka, aby zostać wielbicielem Toma Berningera. Jeśli dokument dostałby się do kin przed pierwszą częścią „Kac Vegas”, to upierałbym się przy tym, że postać grana przez Zacha Galifianakisa jest wzorowana właśnie na Tomie – wulkan energii, ale i nieszczęśliwy facet, osoba twórcza, ale życiowo stłamszona, ciepła, ale jednocześnie raniąca innych. Jego dokument jest, tak jak i jego życie, jednym wielkim chaosem. Mimo tego ogląda sie go doskonale. I to zarówno w kategorii filmu koncertowego, jak i nietypowego dramatu rodzinnego i obrazu o przemianie.
Heavy Mental, reż. Sebastian Buttny (Polska, 2013)
Mimo tego, że od seansu „Heavy Mental” upłynęło już sporo wody, to nadal nie potrafię jednoznacznie ocenić tego filmu. Historia, trzeba przyznać, dość niecodzienna. Głównym bohaterem jest obiecujący aktor, który – poprzez niedokońca zrozumiałą blokadę psychiczną – traci umiejętność zapamiętywania tekstu. Na jego drodze pojawia sie pracownik opieki społecznej, który pragnie oddać mu mieszkanie po zmarłym dziadku. W zamian ma jedynie jedną prośbę. Prosi aktora o to, aby dzięki swoim zdolnościom uwiódł dla niego dziewczynę, a następnie zniechęcił do siebie w taki sposób, aby ta zbliżyła się do jego przyjaciela, pracownika opieki społecznej.
Buttny robi ten typ filmu, którego w polskim kinie za często się nie ogląda. Cała fabuła koncentruje się właściwie na relacjach trójki bohaterów (szczególnie w drugiej części filmu), a te nie są do końca klarowne. W pewnym momencie widz zaczyna tracić rozeznanie w tym, co jest w „Heavy Mental” grą, a co prawdziwym życiem. Takie postawienie sprawy jest więcej niż interesujące. Ostatecznie nie wiem jednak, czy Buttny jedynie gra z widzem, sprzedając mu tym samym filmową wydmuszkę, czy tworzy film, który ma w założeniu coś więcej, aniżeli skuteczne wodzenie nas za nos. Do rozwiania wątpliwości potrzebny kolejny seans.
Yozgat Blues, reż. Mahmut Fazil Coskun (Turcja, Niemcy, 2013)
„Yozgat Blues” został laureatem nagrody FIPRESCI dla najlepszego debiutu z Europy Wschodniej. Szczerze mówiąc nie do końca rozumiem zachwyt jury. Opowieść o nauczycielu muzyki, który (wraz ze swoją uczennicą) wyjeżdża na tureckie odludzie, aby śpiewać francuskie piosenki nie do końca mnie przekonała. To dobrze zrealizowane kino. Wszystko jest w nim jednak zbyt proste. Bohaterowie zbyt przewidywalni i, mimo że nie lubię używać tego porównania, „papierowi”. Ogląda się to bez bólu, ale i bez większych emocji. Raczej do zapomnienia.
Betonowa noc, reż. Pirjo Honkasalo (Finlandia, Szwecja, Dania 2013)
Fińska reżyserka skupia się tu na dramacie wewnętrznym dziecka, które szuka w swoim życiu autorytetu, oparcia. W domu matka, która nie radzi sobie z obowiązkami rodzicielskimi oraz brat, który oczekuje na pójście do więzienia. O autorytety w betonowej dżungli Helsinek jest zatem niełatwo.
Muszę przyznać, że lubię kino, w którym reżyser chce przeniknąć do psychiki dziecka, uczynić ją scenografią całego filmu. Widać, że Honkasalo bardzo się stara i chce udowodnić nam, że czarno-białe obrazki zapełniające „Betonową noc” to w istocie odzwierciedlenie dramatu, jaki rozgrywa się w głowie jej głównego bohatera. Z tych prób niewiele jednak wychodzi. Fiński film jest to typowy przykład na przerost formy nad treścią. Momentami zdaje się, że dla reżyserki ważniejsze jest odpowiednie wykadrowanie ujęcia, aniżeli rozwinięcie opowieści snutej przez samego chłopca. Przez takie podejście „Betonowa noc” szybko staje się męcząca i nieciekawa.
Gloria, reż. Sebastián Lelio (Chile, Hiszpania, 2013)
Cicha i skromna opowieść o samotnej kobiecie zbliżającej się do sześćdziesiątki. Rozwód z mężem dawno stał się dla niej faktem, rodzina oddaliła się ze względu na pracę i inne obowiązki. Gloria jest sama. Odskocznię stanowią dla niej wypady do klubu, w którym spotykają się nieco starsi single. W trakcie jednego z nich poznaje czarującego mężczyznę. Rozpoczyna się romans, który mimo sielankowych początków zdecydowanie nie wygląda tak, jak opowieści o królewiczach i księżniczkach.
„Gloria” to film przede wszystkim dobrze zagrany. Przez dużą część seansu jest również spójny, trzyma niezbyt szybki, ale regularny rytm, który pozwala na swobodne podążanie za losami bohaterów. Na łopatki kładą go jednak ostatnie, straszliwie przeciagnięte fragmenty, które sprawiają, że widz czuje się jakby siedział w kinie za karę.
W tym roku to tyle. Miejmy nadzieję, że za rok uda się zobaczyć więcej. W końcu czeka nas festiwalowy jubileusz, 30. edycja rozbudza wyobraźnię kinomana.