Życie i czasy Potwora z Czarnej Laguny
Studio filmowe Universal to pełnoprawny ojciec filmowego horroru. Zacnym dziadkiem jest niemiecki ekspresjonizm, z Doktorem Caligarim i Nosferatu na czele, ale to właśnie w Stanach Zjednoczonych lat 30. rozpoczął się prawdziwy boom na różnej maści potwory i zjawy. Pod batutą producenta Carla Laemmle Jr. w studiu powstały takie klasyczne obrazy grozy, jak Drakula (1931), Frankenstein (1931), Mumia (1932), Niewidzialny człowiek (1933) czy Narzeczona Frankensteina (1935).
Universal wprowadziło na filmowe salony gotyckie kreatury, mgłę, stare zamczyska, szalonych naukowców i mroczne lasy. Niestety w latach 40. formuła zaczęła zjadać samą siebie. Pomysły i postacie były eksploatowane do granic możliwości – przez ekrany przewijali się synowie i córki, duchy, ręce, grobowce, a nawet domy Drakuli i Frankensteina. Dochodziło również do coraz dziwniejszych spotkań potworów – tak w swoim gronie, jak i np. z komikami Buddem Abbotem i Lou Costello. W końcu jednak nastał kres epoki klasycznych potworów wraz z nadejściem lat 50. i pędzącego na złamanie karku wyścigu zbrojeń, definiującego okres zimnej wojny. Z tego powodu również w kinie grozy rozpoczęła się tzw. „era atomu”, podczas której maszkary z legend ludowych i gotyckich powieści musiały ustąpić miejsca naukowym eksperymentom, zmutowanym insektom i najeźdźcom z kosmosu, chcącym zniszczyć lub podbić naszą planetę – a jeśli to nie skutkowało, to chociaż w wielkiej konspiracji porwać ludzkie ciała. Większość kina inwazyjnego była zmyślnym ostrzeżeniem przed wiszącą nad Stanami Zjednoczonymi krwistoczerwoną falą komunizmu. Jednak i w tej specyficznej epoce, zdominowanej przez kino klasy B i tanie efekty specjalne, znalazło się miejsce dla ostatniego potwora garściami czerpiącego z klasycznego dziedzictwa, który równocześnie był niezwykle oryginalny. Gdzie go znaleziono? W dziewiczych głębinach Czarnej Laguny, znajdujących się w samym sercu amazońskiej dżungli.
Pomysł na Potwora z Czarnej Laguny zrodził się w głowie producenta Williama Allanda za sprawą historii, którą usłyszał w 1941 roku od meksykańskiego operatora Gabriela Figueroy, na przyjęciu w domu legendarnego Orsona Wellesa. Protoplasta filmowej postaci żerował podobno w dorzeczu Amazonki, gdzie raz w roku wychodził z wody, aby porwać dziewicę, a potem ponownie zniknąć bez śladu. Opowieść o pół-człowieku, pół-rybie zafascynowała Allanda do tego stopnia, że po dziesięciu latach zanotował swoje przemyślenia, tytułując je Potwór morski i dodając do historii linię fabularną, wzorującą się na historii z Pięknej i Bestii. Ostateczną wersję scenariusza stworzyli Harry Essex i Arthur A. Rose, a za kamerą stanął Jack Arnold – twórca najbardziej rozpoznawalnych fantastycznych widowisk z lat 50., takich jak Przybysze z przestrzeni kosmicznej (1953), Tarantula (1955) i Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza (1957).
Historia nowego celuloidowego monstrum rozpoczyna się wraz ze znalezieniem przez ekspedycję geologów skamieniałej dłoni, której palce połączone były błoną. Pochodząca z ery dewonu istota jest prawdopodobnie brakującym ogniwem, łączącym morską faunę z człowiekiem. Naukowcy, zachwyceni nowym odkryciem, nie są jednak świadomi tego, że niedaleko od nich z wody wynurza się kolejna dłoń intrygującej kreatury – tym razem jak najbardziej żywa.
Do pomocy w badaniach nad znaleziskiem zostają włączeni ichtiolog David Reed i jego dziewczyna, Kay Lawrence. Grupa naukowców wyrusza nad Czarną Lagunę, aby szerzej zbadać znalezisko, które może zrewolucjonizować współczesną naukę. Nie wiedzą jednak, że ta wyprawa pozwoli im odkryć więcej, niż kiedykolwiek się spodziewali.
Potwór z Czarnej Laguny – albo Gill-Man, jak nazywają go bohaterowie filmów – pochodzi, jak już wspominałem, z ery dewonu, kiedy to życie wyszło na ląd. Nie jest pewne, jak starą istotą jest dokładnie. Może być ostatnim potomkiem liczącego sobie piętnaście milionów lat gatunku lub samotnie przeżył od czasu wspomnianej epoki. Jeśli chodzi o fizyczne aspekty Gill-Mana, to przewyższa on typowego człowieka, zbliżając się do dwóch metrów wzrostu (tyle właśnie miał aktor Ben Chapman, licząc razem z kostiumem monstrum), a jego waga oscyluje w granicach stu trzydziestu sześciu kilogramów. Dysponuje supersiłą, która pozwala mu rzucać ludźmi, łamać drzewa, przewracać samochody lub rozrywać łańcuchy, a jego dłonie zostały wyposażone przez naturę w ostre jak brzytwa pazury, wbijające się w ludzkie ciało jak nóż w masło. Ma także zdolność szybkiego samoleczenia, co pozwala mu przeżyć rany śmiertelne dla człowieka. Przy wszystkich zaletach życia w wodzie, które ukształtowały jego ciało, jedną z wad z tego wynikających jest światłowstręt, co czyni zwyczajną latarkę efektywną bronią w walce z Gill-Manem.
Monstrum ma humanoidalną sylwetkę i rybie rysy twarzy (we wczesnych projektach miał wygląd dużo bardziej ludzki, do tego stopnia, że przez twórców był nawet określany mianem przystojnego), a także ciało pokryte grubą, zieloną łuską. Jego ręce i nogi pokryte są błonami, tworzącymi coś na kształt płetw. Ma również skrzela, przez co może przebywać na lądzie jedynie przez krótki czas – zostanie to zmienione w trzeciej części jego przygód, gdy okaże się, że ma również płuca, a pod jego łuskami ukryta jest niewykształcona w pełnym stopniu ludzka skóra. Z ryby prawdopodobnie stał się ssakiem, z ssaka zaś człekokształtnym potworem z głębin.
Zło czające się w mrocznych głębinach wodnych to trop rozpoznawalny w literaturze fantastycznej. Odnosili się do niego m.in. Robert Chambers lub Irvin Cobb. Jednak najbardziej znanym twórcą, przejawiającym pewną fiksację na punkcie marynistycznych kreatur, jest legendarny Howard Phillips Lovecraft – ze swoim przedwiecznym Cthulhu na czele. Gill-Man to pierwszy tak wyraźnie scharakteryzowany kinowy wodny potwór (w tym samym roku co on zadebiutował również Godzilla), a jego hybrydyczne zmieszanie cech ludzkich i rybich przypomina Lovercraftowskie Widmo nad Innsmouth z 1931 roku, gdzie rybio-żabie istoty zwane „Głębinowcami” spółkują z ludźmi, którzy wydają na świat przerażająco zdeformowane potomstwo, szczycące się długowiecznością, tak jak mieszkaniec Czarnej Laguny.
Gill-Man uznawany jest najczęściej za ostatniego klasycznego potwora ze studia Universal i stawiany w jednym szeregu z Wilkołakiem, Drakulą, Frankensteinem i jego narzeczoną, Niewidzialnym człowiekiem, Upiorem z Opery oraz Mumią. Co ciekawe, jest dużo młodszy niż mu podobni, ponieważ między Upiorem z Opery w wersji Arthura Lubina a premierą filmu Arnolda minęło jedenaście lat. Mimo narodzin w najburzliwszym okresie ery atomu, Potwór swoimi korzeniami zatapia się mocno w przebrzmiałym już gotyckim klimacie. Jest niezrozumianą przez obcych jednostką – outsiderem, który nie wie, jak zachować się względem osób, które tak bardzo go przypominają.
Postać ta wraca do natury – jej nieprzewidywalnego, pięknego i burzliwego trybu życia. Nie jest zła jak najeźdźcy z kosmosu. To ludzie w tym wypadku spełniają rolę oprawców, ponieważ pędząc za naukowym odkryciem, niszczą środowisko i życie zdezorientowanej istoty, a wreszcie – niczym King Konga – porywają ją z naturalnego środowiska, zakuwają w łańcuchy, a ostatecznie na siłę uczłowieczają. Oczywiście, Gill-Man zabija kilka osób, ale robi to wszystko opierając się na instynktach. Im bardziej jest atakowany, tym bardziej atakuje. Odpowiada przemocą na przemoc. A ludzie i tak coraz śmielej ingerują w jego życie. W królestwie zwierząt takie zachowanie nazywa się „prawem dżungli”, a w świecie ludzi już morderstwem. Ben Chapman celnie określił tę sytuację: „Tak naprawdę był całkiem sympatyczny. To oni byli intruzami. To oni weszli do jego siedziby. Tak samo byłoby, gdyby ktokolwiek z nas wrócił do domu wieczorem i zastał pięć osób bawiących się w jego salonie. Jak byśmy zareagowali?”.
Sam Potwór w swojej genezie ma jednak najbliżej do romantycznych historii, takich jak wspomniane już wcześniej Piękna i Bestia oraz King Kong. Pierwsze dwa filmy reżyserowane przez Arnolda są zresztą praktycznie kalką historii gigantycznej małpy z 1933 roku. Gill-Man jest jak dziecko, wychowane na niezbadanych terenach Amazonii. Nie widział, prawdopodobnie od setek lat, innych przedstawicieli swojego gatunku (chociaż istniał pomysł, aby w kontynuacji pojawiła się żeńska wersja Potwora, wykorzystujący wstępne, bardziej kobiece projekty postaci). Widok pływającej Kay Lawrence – pojawiającej się w wyzywającym jak na lata 50. białym stroju kąpielowym – wydobywa z niego głęboko ukryte ludzkie instynkty i budzi w nim seksualne emocje. Legendarna scena synchronicznej kąpieli, gdy Kay nie wie o obecności Gill-Mana, przypomina stosunek seksualny i pozwala identyfikować się z dziwną kreaturą. Potwór po prostu się zakochał i jak to w tym stanie bywa, działa w sposób nieprzemyślany, czysto emocjonalny.
Kreatura przypomina w tym aspekcie w dużym stopniu swoich horrorowych przodków. Quasimodo – Dzwonnik z Notre Dame, Eric – Upiór z Opery, mumia Imothep – wszyscy to zakochane monstra, krzywdzące tylko tych, którzy zagrażają ich miłości. I ostatecznie Gill-Man kończy tak, jak oni – niespełniony i pokonany przez ludzi, nie mogąc podzielić się swoim uczuciem. Cytując słowa Carla Denhama z finału King Konga: „O, nie. To nie samoloty. To Piękna zabiła Bestię”. Miłość może doprowadzić do tragedii, nawet jeśli masz futro lub skrzela.
Pierwsza część przygód Potwora opierała się w głównej mierze na sprawdzonych środkach i elementach wypracowanych przez kino grozy. Ujawnienie postaci Potwora było przez długi czas wstrzymywane – najpierw pojawiła się ręka, później śledziliśmy akcję i pierwszy atak, patrząc oczami samej kreatury, aby ostatecznie mogła się ona ujawnić w pełnej chwale podczas sceny podwodnej, co nastąpiło dopiero po kilkunastu minutach akcji. Pojawiły się również „tanie triki”, takie jak niespodziewane położenie ręki na ramieniu postaci, która okazuje się jedynie przyjacielem, próbującym zwrócić uwagę bohatera. Nawet muzyka, tworzona przez trzech różnych kompozytorów (jednym z nich był zdobywca czterech Oscarów, Henry Mancini) od razu kojarzyła się z typowym obrazem grozy – szczególnie krótki i groźny motyw muzyczny wykonywany na trąbkach, który towarzyszył każdemu pojawieniu się postaci (w pierwszym filmie około sto trzydzieści razy!).
Przez większą część projekcji oglądamy zabawę w kotka i myszkę między niezwykle silną, nieznaną istotą a grupką naukowców, co w finale zamienia się w dziwaczną tragedię romantyczną, gdy Bestia porywa Piękną i ginie w swoim zamku – tutaj reprezentowanym przez podwodną jaskinię. Czy umiera ostatecznie? Oczywiście, że nie. Gill-Man – tak jak Frankenstein i Monstrum przygnieceni ruinami młyna czy Wilkołak „zamordowany” srebrną laską – wylizał potencjalnie śmiertelne rany i powrócił w kolejnych dwóch częściach swoich przygód. I właśnie jako trylogia, historia Potwora w pełni ujawnia swoje głębokie przesłanie i smutną prawdę o ludziach.
Zemsta Potwora (co ciekawe, ten właśnie film jest debiutem Clinta Eastwooda, który pojawił się na chwilę jako jeden z naukowców) debiutuje rok po premierze pierwszej części. Na stołku reżyserskim ponownie zasiadł Jack Arnold, a historia kontynuowała przetwarzanie fabuły King Konga. Natomiast w 1956 roku ekrany kinowe zaatakowała produkcja Potwór kroczy pomiędzy nami w reżyserii Johna Sherwooda. Jednak tym razem, w przeciwieństwie do filmów z lat 30., sequele nie były tylko wymuszoną okazją do żerowania na popularności marki. Trylogia Gill-Mana to spójna historia, gdzie każda część dodaje znaczący kawałek do większej układanki. Nie jest to tylko prosta opowieść o wodnym stworze atakującym ludzi. Mamy do czynienia z opowieścią odzierającą ludzką naturę z pozornej niewinności. Prawdziwymi potworami w każdej części okazują się ludzie – najpierw wtargnęli w życie obcej istoty, następnie ją zniewolili i wyrwali z naturalnego środowiska, a ostatecznie pozbawili nawet własnej tożsamości, kalecząc i uczłowieczając na siłę. Potwór, uważany za największe odkrycie od czasu bomby atomowej i istotę bliską człowiekowi, został potraktowany jak zwierzę. Ostatecznie wrobiono go nawet w morderstwo dokonane przez zazdrosnego naukowca. Trzeba zauważyć, że Gill-Man sam nie podejmował żadnych negatywnych działań względem ludzi, to ich ingerencja definiowała jego wrogą odpowiedź – był tabulą rasą, czystą kartką, znalezioną w odciętej od świata dziczy, która mogła stać się czymś wspaniałym. Zamiast tego została zamazana w najgorszy możliwy sposób.
W ostatniej scenie trylogii, Potwór ubrany przez naukowców w ludzką odzież staje na skraju plaży, patrząc z nostalgią na morze. Mimo że nie ma już możliwości oddychania w wodzie, poprzez instynkt odczuwa, że coś utracił. Jego dom – definiujące go środowisko – zostało mu zabrane przez prawdziwe „potwory” – ludzi nauki, zmierzających po trupach do osiągnięcia swoich celów. Nie rozumiejąc, że jego skrzela są już bezużyteczne, Gill-Man zmierza w morską toń. Czy jednak na pewno nie miał świadomości, iż nie może już funkcjonować w swoim naturalnym środowisku? Może samobójstwo w utraconym domu to jego pierwsza świadoma decyzja po „uczłowieczeniu”? Czyżby tak złe i toksyczne było życie jako istota ludzka? Potwór stał się człowiekiem, ludzie zostali potworami. Jak mówiła Marylin Monroe w Słomianym wdowcu (1944) po wizycie w kinie na filmie Arnolda: „Wyglądał strasznie, ale tak naprawdę nie był zły. Myślę, że potrzebował tylko trochę czułości, wiesz, poczucia bycia kochanym, chcianym i potrzebnym”.
Od lat trwa walka o to, aby przywrócić wodną kreaturę na kinowy ekran. W 1982 roku John Landis – opromieniony sukcesem Amerykańskiego Wilkołaka w Londynie – próbował nakłonić Jacka Arnolda do przygotowania nowej wersji filmu. Nigel Kneale, brytyjska legenda kina grozy, stworzył nawet scenariusz opowiadający historię pary potworów – jednego osobnika agresywnego, a drugiego uczuciowego. Ostatecznie jednak projekt został zawieszony – jak się okazało na zawsze. W roku 1992 John Carpenter pracował nad własną wersją przygód Gill-Mana. Reżyser odpowiedzialny za takie obrazy, jak Halloween (1978) i Coś (1982), był chyba najlepszym wyborem w związku z rewitalizacją przygód zakurzonej serii. Niestety tutaj również pojawiły się problemy, szczególnie że jego Wspomnienia niewidzialnego człowieka (1992) – inna próba odnowienia przygód klasycznego bohatera – okazały się finansową porażką. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe nazwiska. Peter Jackson zrezygnował z projektu na rzecz swojego marzenia, czyli realizacji nowej wersji King Konga. Następnie wycofał się Ivan Raitman i nie został wykorzystany wybuch popularności Mumii z 1999 roku, a w 2002 Potwór z Czarnej Laguny dołączył do długiej listy filmów, na które nie potrafi znaleźć czasu Guillermo del Toro. W kolejnych latach nazwiska osób związanych z projektem zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ostatnie wiadomości po raz kolejny wskazują na to, że nowa wersja przygód Gill-Mana może w końcu ujrzy światło dzienne. Obraz ma być zatytułowany po prostu Czarna Laguna, ale to nadal mocno wątpliwa informacja. Mając jednak na uwadze ponad sześćdziesiąt lat stagnacji w marynistycznym temacie, terminy mogą dalej ulegać zmianom przez kolejne dekady. Czyżby klasyczna trylogia opowiedziała już wszystko?
Gill-Man w ogromnym stopniu zaznaczył także swoją obecność w popkulturze, stając się rozpoznawalna ikoną i jednym z najbardziej znanych fikcyjnych stworzeń wodnych. Pojawia się często w historiach, które zbierają klasyczne potwory. Przemyka gdzieś w tle lub jest jawnie prezentowany. Pojawiał się m.in. w serialach The Munsters (jako wujek Gilbert), Simpsonowie, Robot Chicken (gdzie stwierdził, że woli, gdy „Czarną Lagunę” nazywa się “Afroamerykańską Laguną”) czy filmach animowanych, takich jak Miasteczko Halloween (1993) i Hotel Transylwania (2012). Dwudziesty odcinek drugiego sezonu serialu Buffy: Postrach wampirów, zatytułowany Go Fish, zaprezentował natomiast drużynę pływacką, która po zażyciu sterydów zmieszanych z rybim DNA, przekształciła się w przypominające Gill-Mana upiorne wodne kreatury. W 2009 studio Universal wyprodukowało nawet musical na podstawie historii Potwora.
Jeszcze ciekawsza wersja Potwora pojawiła się w animowanym widowisku Potwory kontra Obcy (2010), gdzie postać Brakującego Ogniwa – hybrydy ryby i małpy – ma dwadzieścia tysięcy lat i swego czasu wywołała panikę na jednej z lagun. Obecnie współpracuje z rządem jako część „potwornej” drużyny, mającej stawić czoła obcym najeźdźcom. Ciekawie kontrastuje to z oryginalnym potworem i jego narodzinami w czasie ekspansji filmów inwazyjnych.
Najciekawsza wariacja na temat Gill-Mana pojawiła się jednak w niesłusznie przykurzonym filmie Łowcy potworów (1987) Franka Dekkera. Film prezentuje powracającego do życia Hrabiego Drakulę, który pragnie zawładnąć światem. Aby tego dokonać, przywraca do egzystencji klasyczne potwory: Monstrum Frankensteina, Wilkołaka, Mumię i Gill-Mana. Na jego drodze staje grupka dzieciaków – gdyż Kino Nowej Przygody kształtowało całe pokolenie – która staje do walki z potworami. Film wyprodukowany w czasach dużo luźniejszej cenzury (dzisiaj np. nikt w kinie młodzieżowym nie mógłby nazwać małej dziewczynki „dziwką”, tak jak zrobił to Drakula), prezentuje Potwora w wersji bardzo zbliżonej do swojego klasycznego odpowiednika – mimo że jest pozbawiony jego romantycznej strony i dużo bardziej brutalny. Kończy jednak w nieprzyjemnych okolicznościach, zabity przez strzał z shotguna znajdującego się w rękach jednego z dzieciaków. Za wygląd potwora odpowiadał tym razem niezwykle zasłużony na polu efektów specjalnych Stan Winston, pracujący przy takich filmach, jak seria Terminator, Park Jurajski, Obcy, Iron Man i Avatar.
W 1994 roku w głowie scenarzysty komiksowego i rysownika Mike’a Mignoli (w dużym stopniu inspirującego się w swoich pracach dorobkiem H.P. Lovecrafta) zrodził się natomiast pomysł na postać Abe Sapiena – wodnego stworzenia, które zadebiutowało w miniserii Hellboy: Nasienie zniszczenia. Hybrydę ryby i człowieka znaleziono w specjalnym zbiorniku wypełnionym wodą podczas remontu szpitala św. Triniana. Niezwykły osobnik został wychowany przez ludzi i ostatecznie stał się agentem B.B.P.O. – Biura Badań Paranormalnych i Obrony. Abe w znacznym stopniu przypomina Gill-Mana, jedynie jego rysy są łagodniejsze, bardziej ludzkie. Jest swoistym przedstawieniem drogi, jaką mógł podążyć klasyczny Potwór z Czarnej Laguny, gdyby tylko ludzie podeszli do niego ze zrozumieniem, a nie określali jedynie w ramach znaleziska naukowego. Abe wykorzystał swoje niezwykłe umiejętności, aby stać się bohaterem.
Potwór z Czarnej Laguny był również pierwszym filmem grozy obejrzanym w kinie przez siedmioletniego Stephena Kinga i miał na niego ogromny wpływ. Co samo w sobie definiuje wartość filmu Arnolda.
Czasy się zmieniają. Epoka wielkich potworów dawno już przeminęła, a obecnie przez ekrany przewijają się dziwaczne wariacje na temat klasycznych tematów. Gill-Man jest ostatnią kreaturą o gotyckich korzeniach, która była naprawdę oryginalna i wypracowała całkiem nowe elementy w obrębie horroru. Bez niego nie mielibyśmy szansy zobaczyć Szczęk Stevena Spielberga, milionów klonów tego dzieła, a także filmów o morderczych piraniach, ośmiornicach oraz tornadach z rekinów. Warto wrócić do przygód Potwora i zadumać się nad jego smutnym losem, bo kto wie, czy gdzieś tam w niezbadanych wodach Amazonki nie czai się jakaś prehistoryczna człekopodobna istota.