ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #28: NOSTALGIA ZA MECHANIKĄ KWANTOWĄ
Technologia jest fascynująca. Nie tylko jej rozwój i związane z nim nieustanne uaktualnianie obrazu otaczającej nas rzeczywistości, ale także to, co mówi o nas samych, zarówno w cywilizacyjnej skali makro, jak i mikroskopijnej perspektywie indywidualnego doświadczenia. W dzisiejszym świecie, jak w żadnym poprzednim, nie bylibyśmy tacy sami bez postępu technologicznego i jego niekończących się gratyfikacji, ale z jakiegoś powodu kultura masowa, a co za tym idzie również kino, zdaje się tego nie zauważać. W rezultacie mamy modne ostatnio pigułki placebo ze starannie spreparowanej nostalgii i sentymentu oraz fantastykę naukową, której znacznie bliżej do fantasy niż prób opisywania czegokolwiek.
Nie zrozumcie mnie źle, lubię i doceniam nostalgię, jestem zresztą z natury dość sentymentalnym facetem, który bardzo ceni sobie filmowe wspomnienia z dzieciństwa czy myślenie o przeszłości z założonymi różowymi okularami Nuovo Cinema Paradiso. Te wszystkie obecne powroty, nawroty i inne hollywoodzkie roboty pozwalające każdemu widzowi poczuć się ponownie wyjątkowym i filtrować opowiadane historie własną wyobraźnią mają zresztą bardzo ważną rolę do odegrania. Pomagają odreagować i poczuć się lepiej z samym sobą. Fajnie też wspomnieć, że kiedyś nie było „elektronicznych smyczy”, które dzisiaj doprowadzają nierzadko do rozstroju nerwowego, a ludzie wymieniali się przeżyciami i uwagami „w realu”, a nie na wirtualnych forach.
Fajnie, bo takie wspominki prowadzą do prywatnych, wyidealizowanych krain, w których każdy może być sobą – a przynajmniej takim sobą, jakim sam chciałby się widzieć. Tyle że na dłuższą metę takie lukrowane odrealnienie sprowadza się wyłącznie do poprawiania sobie humoru i nie ma większej wartości. Nie zmienia perspektywy. Nie odkrywa nowych ścieżek rozumowania. Nie rozwija. Zachwycony nigdy nie istniejącą idealną wersją samego siebie człowiek staje w miejscu i przestaje rozumieć nie potrafiący trwać bez zmian świat. A to prowadzi w linii prostej do zamykania się na pozytywne nowości oraz narzekania z automatu na skutki rewolucji technologicznej, tyle że bez świadomości ich przyczyn czy oryginalnych założeń.
Abstrahując od kwestii przyjemności z poddawania się kojącej sile nostalgii, absolutnie zdumiewa mnie, że skoro dzisiejszy świat wyraża się tak mocno w technologii, współczesne kino, które stara się jednak stać na straży przemian cywilizacyjnych, nie jest przeważnie zainteresowane opisywaniem za jej pomocą rzeczywistości. Twórcy filmowi zapuszczają się tylko z rzadka na obszar wpływu technologii na ludzkie życie (jak Jonze w Ona), nie zauważają w niej przeważnie potencjału na humanistyczną refleksję nad światem (wyjątkiem Fincher i jego The Social Network). Tej ostatniej wolą szukać w konserwatywnych schematach, które sprawdzają się na różnych szerokościach geograficznych, ale są na tyle bezpieczne, że nikomu nie chce się nawet zauważyć, że ukazywany w nich świat już dawno przeminął. Albo że go nigdy nie było. To przecież tylko rozrywka.
A to bardzo złe myślenie. Nie bierze bowiem pod uwagę tego, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy dzięki otaczającej nas technologii, a nie na odwrót. Że postęp (w sensie pozbawionym konotacji z Frankensteinem i jego potworem) doprowadził nas do punktu, w którym technologia przestała być wreszcie tworem użytkowym, a stała się przedłużeniem człowieka. I kształtuje nie tylko „praktyczny” wygląd jego życia, ale także światopogląd. Tak jak w świecie protagonisty Truman Show, który nie istniałby bez otaczającej go „niewidzialnej” infrastruktury technologicznej. Dopiero gdy bohater to pojął, mógł lepiej zrozumieć samego siebie. I w rezultacie dokonać świadomego wyboru, by spróbować wyjść ze swego więzienia. Nie tylko on, widz także, bo film Weira ma mimo upływu lat niezwykłą zdolność otwierania oczu na współczesny świat. To jeden z naprawdę nielicznych przykładów fascynacji wpływem technologii na ludzkie życie.
Brakuje mi właśnie takich filmów; dostrzegających człowieka w technologii i komentującego technologię przez pryzmat człowieka i jego natury. Filmów takich jak Niewidzialny wróg (oryg. Eye in the Sky; w Polsce tylko na DVD), w którym reżyser Gavin Hood opowiada o międzynarodowej operacji wojskowej w Kenii, która dzięki nowoczesnej technologii może być prowadzona jednocześnie z kilku kontynentów, w tym z londyńskiego pokoju zaopatrzonego w herbatkę i ciasteczka. Co więcej, Hood nie poprzestaje na ukazaniu abstrakcyjności wojowania z terrorystami za pomocą dronów i rozproszonego systemu decyzyjnego, lecz rzuca bohaterom szereg etycznych i moralnych wyzwań, odzierając ich ze złudzeń, że technologią mogą się wymigać od odpowiedzialności za swoje wybory. Doskonałe, cholernie aktualne kino, które oglądałem na przysłowiowej krawędzi fotela, i do dziś nie jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, co powinni zrobić bohaterowie. Co ja bym zrobił.
Współczesne wysokobudżetowe widowiska proponują najczęściej wizję technologii jako atrakcyjnego wizualnie dodatku do efekciarskiej akcji i szans na dobre wyniki w box office. Bruce Wayne ma te wszystkie swoje zabawki do dyspozycji i łoi nimi gniewnie skórę czarnym charakterom, a laboratorium Tony’ego Starka jest pełne potencjalnie fascynujących rzeczy, o które nikt nigdy na głos nie zapyta, bo są tylko rekwizytami, których scenarzyści nie raczyli przewidzieć w swojej historii. Technologia wpływa na nich w ten sposób, że daje narzędzia do bycia tym, kim byli wcześniej; co najwyżej pozwala w ramach konwencji ukrywać swoje oblicze. Z drugiej strony powstaje mnóstwo skromniejszych produkcji rzucających na prawo i lewo frazesami o zagrożeniach płynących z oddawania się plugawemu postępowi, takich jak Uwiązani Jasona Reitmana, w których quasi-humanistyczna refleksja dotyczy tego, że internet jest zły, ot tak.
Dziwi mnie to również o tyle, że nie chodzi przecież o kino science fiction, które jest tak płytkie pod kątem science, że nie ma szans nadrobić przepaści dzielącej go od błyskotliwej literatury fantastycznonaukowej, lecz „normalne”, pozbawione giga-budżetu obyczaje, dramaty i filmy gatunkowe. Potraficie zapełnić palce choć jednej ręki przykładami popularnych produkcji podejmujących na poważnie wątek telefonów komórkowych nie jako fajnych gadżetów z potencjałem do robienia zdjęć z miliardów pikseli, lecz urządzeń, które zmieniły relacje człowieka z otoczeniem i drugim człowiekiem tak diametralnie, że trudno to w ogóle przyrównać do czegoś innego w historii ludzkości? Filmowcy nie zagłębiają się w istotę technologii, biorą ją jako pewnik. Komórka to komórka, każdy ma przynajmniej jedną; jeśli powstanie dzięki smartfonom jakiś przebój kinowy, to najprędzej będzie to Pokémon Go The Movie.
I dalej, jesteście w stanie wymienić kilka funkcjonujących w szerszym obiegu produkcji, które zastanawiają się nad sposobami, na jakie internet stał się przedłużeniem ludzkiego umysłu i pierwotnych instynktów, zamiast chodzenia na łatwiznę z całym tym targowiskiem próżności? Internet, jako wytwór technologiczny, jest być może największym wynalazkiem w historii ludzkości, nieskończoną przestrzenią do kontaktu, nauki i rozwoju, ale korzystanie z niego wydaje się na szerszą skalę całkowicie bierne i dostosowane do potrzeb rozrywkowych lub wyżywania się na wszystkim, co żywe (i nie tylko). Kino popularne nie chce jednak tego analizować, woli używać negatywnie zdefiniowanego internetu do wrzucania seksfilmów na wirtualne chmury bądź dawania nudnym bohaterom dostępu do portali randkowych, żeby odhaczyć kilka kolejnych schematów z listy.
A technologia prze nieubłaganie do przodu, nie czekając, aż ktoś zrobi o niej film, który zachęci widzów do bardziej świadomego jej wykorzystywania. Ofiarami jesteśmy my wszyscy, zmuszeni do słuchania niekończących się debat nad przewagą iOSa nad Androidem czy iPhone’a nad Samsungiem Galaxy lub Sony Xperią, podczas gdy to, co naprawdę ciekawe i ważne, przemyka niezauważone przez kulturę masową. Niedawno polscy naukowcy wykonali pierwszy hologram pojedynczej cząstki światła, zaprzeczając tym samym wielu istniejącym teoriom, a nawet obecnemu pojmowaniu praw fizyki. Nie znam się kompletnie na mechanice kwantowej, ale przeczytałem o tym dokonaniu z uśmiechem na ustach i myślą, że to idealny stymulator dla ludzkiej wyobraźni. I dla ludzi zajmujących się zawodowo opowiadaniem filmowych historii. Jeśli zechcą się z nimi zmierzyć, a nie tylko dopisać kilka linijek dialogów o hologramach kwantowych do rozmowy pomiędzy dwójką stereotypowych bohaterów przeciętnej komedii romantycznej o niczym.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska