ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #27: WSZYSTKO ZA WYPROSTOWANE KOLANA
Z wiekiem coraz bardziej irytuje mnie bezrefleksyjność wpisywania się w narzucane odgórnie schematy myślenia oraz rozmienianie empatii i samoświadomości na ideologiczne drobne, za które nabywa się chwilowe uznanie w oczach ludzi, którzy potrafią jedynie kategoryzować. Rację miał wędrowny amerykański romantyk Walt Whitman, gdy pisał, że często zaprzecza samemu sobie i jednocześnie zawiera się w wielości; emocji, myśli, słów, wartości, zachowań. Propagowanie spojrzenia wewnątrz siebie powinno być znacznie częstsze w kinie fabularnym, tak jak uczynił to Sean Penn we Wszystko za życie, filmie, który w oczach piszącego te słowa jak żaden inny reprezentuje idee Whitmana i jego kolegów transcendentalistów.
Pamiętam jak dziś wieczór spędzony ze znajomą prawie dziesięć lat temu w katowickim Heliosie na specjalnym seansie Wszystko za życie, opartej na faktach, ale ostatecznie w pełni autonomicznej opowieści o młodym, naiwnym buntowniku, Chrisie McCandlessie, który chcąc odciąć się od toksycznych wartości znienawidzonego pokolenia swoich rodziców, wyruszył na łono natury w poszukiwaniu bliżej niezdefiniowanego czegoś innego. Uwielbiałem i ciągle uwielbiam ten film, ale też rozumiem, że zawarta w nim wizja młodości, indywidualizmu, buntu nie musi do każdego trafiać. W końcu od tego jest kino, żeby wywoływało odmienne emocje; żeby wierciło dziury w brzuchu, żeby o nim rozmawiać.
Nic mnie jednak nie przygotowało na dyskusję po seansie, prowadzoną, o ile mnie pamięć nie myli, przez psychologa z Uniwersytetu Śląskiego, który to psycholog stawał wraz z kilkoma – na oko czterdziestokilkuletnimi – widzami w obronie głównego bohatera, podczas gdy moi ówcześni rówieśnicy niemiłosiernie go krytykowali, wytaczając armaty z argumentami o braku życiowej odpowiedzialności, bezsensownie naiwnym marzycielstwie oraz potrzebie myślenia o zabezpieczeniu sobie jak najszybciej dobrego startu do kariery zawodowej.
Żaden ze mnie buntownik, daleko mi do Whitmana, który był niezłomnym wędrownikiem i miłośnikiem natury, niejako ciałem amerykańskich romantyków, a znacznie bliżej do Ralpha Waldo Emersona, który stworzył podwaliny pod tamtejszy transcendentalizm, ale pozostał raczej przy teorii. Jednak tamtego katowickiego wieczoru słuchałem w osłupieniu, jak młodzi ludzie opowiadali się za rzeczywistością mrówki-robotnicy, atakując bohatera filmowego za jego młodzieńczą głupotę, podczas gdy starsi o jedno pokolenie widzowie tłumaczyli, że rozumieją u McCandlessa potrzebę poszukiwania dzikości serca (do której odnosi się pośrednio oryginalny tytuł Into the Wild), niezależnie od pewnej sztuczności oraz butności wpisanych w naiwny światopogląd chłopaka. Bo przecież jeśli nie za młodu, to kiedy wyrazić swoje wątpliwości wobec świata, wobec narzucanych odgórnie reguł i wartości, wobec kształtującej się własnej tożsamości? Do dzisiaj żałuję, że nie zabrałem głosu w tamtej dyskusji, że nie spróbowałem powiedzieć czegoś od siebie, nawet jeśli mało inteligentnego. Po prostu nie potrafiłem. Pozostała refleksja, którą bardzo sobie jednak cenię.
Odcinam się od kontrowersji dotyczących prawdziwego McCandlessa oraz książki Jona Krakauera, na podstawie której powstało Wszystko za życie, nie powinno się bowiem żądać od filmu fabularnego wierności rzeczywistości. Sean Penn odnalazł w historii młodego-gniewnego coś – jakąś prawdę o własnej wizji świata, postawę, którą uznał za ważną – czym postanowił podzielić się z innymi, być może zachęcić do zrewidowania niektórych poglądów. Za to również Wszystko za życie doceniam i wiem, że nie jestem w tym sam, natomiast od rzeczonej dyskusji minęła prawie dekada, a ja, choć żyję już w innym mieście, odnoszę wrażenie, że tamta linia argumentacji zyskuje z każdym rokiem kolejne rzesze zwolenników; młodych ludzi przeskakujących świadomie jeden próg dorosłości, aby nie popełniać błędów poprzedników i uzyskiwać złudną finansową kontrolę nad własnym życiem. Często są do tego zmuszani przez los, po czym starzeją się, dojeżdżając zmęczeni autobusami do pracy i z pracy, emitując niemożliwą do przeoczenia aurę frustracji, ale nierzadko sami wpędzają się do tych klatek, wcześniej osobiście malując kraty pozłacaną farbą.
A może to ze mną jest coś nie tak? Zawsze gdy wspominam katowicką dyskusję, taka myśl przychodzi mi do głowy, i przyznaję, że bywają chwile, kiedy jej się potulnie poddaję. Dlatego lubię wracać do Wszystko za życie i buńczucznie nastawionego Emile’a Hirscha, który zaznaje chwilowego spełnienia, zanim uświadamia sobie, że jednak nie miał racji i samotność w buncie jest taką samą klatką jak bezrefleksyjny konformizm. Podziwiam filmowego McCandlessa za to, że się odważył, że spróbował, że podjął ogromne ryzyko, i choć przegrał, ja czuję, że dzięki niemu coś zyskałem. Indywidualizm jest osiągnięciem cywilizacyjnym, kiedyś go w takiej formie nie było, lecz odnoszę wrażenie, że obecnie coraz mniej się go szanuje i docenia. A właśnie o tym jest Wszystko za życie, do tego namawia. Do wyrwania się z kieratu codzienności; do odetchnięcia, przynajmniej na krótką chwilę, własnym powietrzem; do oderwania się od miejskiej atmosfery wiecznego utyskiwania i przenoszonej drogą powietrzną melancholii, że wszystko nie tak.
Penn sugeruje, że jeśli jest szczera, w sensie braku kalkulacji i wyrachowania, taka młodzieńcza dzikość serca jest bardzo ważna, ba – kluczowa w życiu człowieka, choćby miał się on stać następnie najnudniejszym księgowym świata. A ja mu ciągle, mimo mijających lat, zmieniających się poglądów i pojawiającego się zbyt często uczucia przepracowania, wierzę. I próbuję przynajmniej czasami, w jakiejś dyskusji czy kulturalnym sporze, bronić Wszystko za życie, albo chociaż opowiadać o moim odbiorze obrazu Penna, wyznając zasadę, że gusty są tak naprawdę jedynym, o czym warto czasami rozmawiać. Prawda jest też taka, że filmy – nie, wróć, nie tylko filmy, cała dziedzina sztuki – mają moc potęgowania najfajniejszych życiowych doznań, wzmacniania najlepszych wspomnień, wzmagania wszelkich refleksji. Należy jednak spełnić jeden warunek – trzeba te doświadczenia najpierw osobiście przeżyć, a nie przeczytać o nich w książkach pisanych przez ludzi, którzy je przeżyli, lub zachwycać się ładnie wykadrowanymi krajobrazami będącymi realizacjami wizji twórców, którzy widzieli je na własne oczy.
Mój ojciec jest ratownikiem bieszczadzkiego GOPR-u, a ja, zanim jeszcze stałem się „dorosły” i „poważny”, jeździłem z nim co roku, w każde wakacje, na dwa-trzy tygodnie dyżurów, na których, niesprzężony tak bardzo jak teraz z urządzeniami elektronicznymi, trwałem sobie w spokoju i przyjemnej nudzie. Szczególną atrakcją była nieistniejąca już dyżurka na Tarnicy, położona około tysiąca metrów nad poziomem morza. Wojskowy namiot, łóżka polowe, brak zasięgu komórkowego, prąd wyłącznie kilka razy dziennie z agregatu, kibelek wykopany kilkadziesiąt metrów dalej łopatą i równie chałupniczy prysznic z przewieszonej przez gałąź drzewa konewki, a nocami próby zrobienia aparatem analogowym zdjęć buszującym w garnkach wiewiórkowatym popielicom, które ukochały wszystko, co blaszane i szeleszczące.
Najlepiej wspominam jednak samotne wyprawy na znajdujący się jakieś dwieście metrów wyżej szczyt góry, ażeby stojąc na grani, smagany wieczornym wiatrem, bez żadnych ludzi w zasięgu wzroku, obserwować bez słów znikające promienie zachodzącego słońca. Gdy dzisiaj myślę o dzikości serca i naiwności umysłu z Wszystko za życie, przed oczyma stają mi właśnie tamte obrazy bieszczadzkiego bycia. I słowa ballady napisanej i wykonanej na potrzeby filmu przez Eddie’ego Veddera, w których frontman Pearl Jam śpiewa, że na ugiętym kolanie człowiek nigdy nie pozna smaku wolności. Proste, naiwne, idealistyczne, sentymentalne – jak sam młodzieńczy bunt McCandlessa.
Wiem, że to poczucie już przeminęło, że nigdy więcej czegoś takiego w tej formie nie zaznam, ale mam tę świadomość, że sobie tego nie wymyśliłem, i że zawsze gdy obejrzę Wszystko za życie, poczuję jakąś tego namiastkę. Jeśli to nie jest magia kina, to już nie wiem, jak ją definiować.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska
Zapisz
Zapisz