ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #23: ALTERNATYWNY ŚWIAT KINA
Redakcyjni koledzy dzielnie relacjonują różne filmowe wydarzenia z tegorocznego festiwalu w Cannes, a ja, choć trzymam za nich kciuki, wcale im nie zazdroszczę, bo doskonale wiem, jak wielkim obciążeniem jest łączenie obowiązków z przyjemnością na takiej imprezie. Nigdy wprawdzie na Francuskiej Riwierze nie byłem, ale zaliczyłem w swoim życiu wystarczająco wiele wizyt na międzynarodowych festiwalach filmowych, by wiedzieć, o czym piszę.
Nie jeżdżę już od kilku lat na takie imprezy, poza jedną, ale nie z braku czasu czy pieniędzy, lecz z tego prostego powodu, że po iluś razach straciłem na nich przyjemność z doświadczania filmów. W pewnym momencie doszło do tego, że pragnąc obejrzeć jak najwięcej z programu, który za każdym razem był wypełniony po brzegi potencjalnie intrygującymi lub wyczekiwanymi tytułami, chodziłem na cztery czy nawet pięć seansów dziennie, czasami przy ostatnim nie potrafiąc już przypomnieć sobie fabuły pierwszego. O ile festiwalowe doświadczenie jest samo w sobie niezwykle cenne i zachęcam do tego każdego miłośnika kina, który go jeszcze nie zasmakował, tak zbyt masowe oglądanie to rzecz wielce ryzykowna.
Zarówno dla twórcy, jak i dla widza. Ten drugi może bowiem przejść całkowicie obojętnie lub nawet zareagować negatywnie na film, który oglądany w normalnych warunkach przyprawiłby go o uśmiech na twarzy lub pozwolił wysnuć ważną refleksję na jakiś temat. Że niby niemożliwe? Wystarczy, że trafi się jednego dnia, zupełnie przypadkiem, na trzy obrazy podejmujące podobne zagadnienia – proszę mi uwierzyć, przy trzecim pojawia się ogromne zmęczenie materiału, być może nawet jakiś rodzaj zblazowania. Ten pierwszy z kolei, rzeczony twórca, szczególnie jeśli to debiutant lub reżyser nie mający rozpoznawalnego na świecie nazwiska, ryzykuje znacznie więcej. Z jednej strony oddanie wymuskanego przez miesiące, może nawet lata, projektu przemęczonej widowni, która może nie być w stanie odpowiednio go docenić. Z drugiej natomiast pokazanie w złym świetle swego talentu i warsztatu szerszej publiczności, tym bardziej jeśli dany festiwal został nieodpowiednio pod jego film dobrany. Albo miał po prostu pecha.
A prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach trzeba porządnie znać rynek festiwalowy, żeby wpasować się weń dobrze ze swoim projektem, bo w innym wypadku można sobie znacznie zaszkodzić. Cannes nie jest tu najbardziej fortunnym przykładem, sama obecność na tym festiwalu oznacza bowiem dla twórcy pewnego rodzaju splendor i możliwość zaistnienia w branży. Z drugiej strony ileż jest filmów, prawdopodobnie interesujących, które upchnięte na tej imprezie w sekcjach pobocznych nie potrafią się w żaden sposób przebić, bo jest pięćdziesiąt innych z bardziej rozpoznawalnymi tytułami czy nazwiskami. Cannes też jest ryzykiem, bo zgłaszając tam film, ryzykuje się właśnie brak reakcji, a wiele innych, mniejszych festiwali, które mogłyby stać się dla danego obrazu trampoliną do sukcesu, nie przyjmie później produkcji z drugiego obiegu, już nie premierowej. A przynajmniej nie w kluczowych sekcjach.
Błędne koło, prawda? Szczególnie w perspektywie twórcy, któremu wydawało się, że nakręcenie dobrego, inteligentnego, wartościowego filmu będzie wystarczające, by zaprezentować swój głos światu.
Cierpimy w dzisiejszych czasach na dodatek na przesyt festiwali filmowych, który tylko pozornie jest czymś pozytywnym. Nie wiem, czy ktoś policzył, ile jest obecnie takich imprez na całym świecie, ale z pewnością odbywa się ich grubo ponad tysiąc każdego roku. I piszę tu tylko o tych oficjalnych, w jakiś sposób uznanych, a nie regionalnych przeglądach czy koleżeńskich inicjatywach, które dopiero mają szansę dołączyć do „wielkiej ligi”. A jednak nie da się przecenić wartości festiwali filmowych i tego co mają do zaoferowania, zarówno dla twórców, jak i widzów.
Ci drudzy otrzymują niezwykłą okazję do zapoznania się z potencjalnie ciekawymi filmami, być może jedyną w życiu, wiele z tych produkcji bowiem nigdy nie trafia do obiegu kinowego ani ogólnoświatowej dystrybucji DVD/BD. Jest to nie tylko odtrutka na wtórność repertuaru kinowego przygotowywanego często pod szerszą widownię, ale także możliwość zainicjowania niespodziewanych filmowych romansów, które potrafią trwać wiele lat. Ja sam wspominam co najmniej kilkanaście tytułów, których nigdy nie udało mi się zobaczyć poza obiegiem festiwalowym, a które zostały we mnie tak mocno, że jest to uczucie przyjemnie słodkie i gorzkie zarazem. Słowem-kluczem jest tu „dyscyplina”. Choć wiem, że wielu festiwalowych maratończyków się ze mną nie zgodzi, mniej znaczy w tym wypadku lepiej, a uważniej staje się synonimem rozsądku i jakości.
Ci pierwsi z kolei, rzeczeni twórcy, jeśli dobrze wybiorą festiwal, wykażą się pewną dozą samozaparcia i będą mieli odrobinę szczęścia, mogą poznać ciekawych ludzi z branży, agentów sprzedaży, potencjalnych współpracowników, przyszłe żony/mężów (i takie historie się zdarzały, nie tylko widzom), a także spotkać się twarzą w twarz z żywo reagującą publicznością, czego raczej nie oferuje normalna dystrybucja kinowa. A w ten sposób mogą poznać wady i zalety swojego filmu, rzeczy i konteksty, których istnienia nawet nie podejrzewali, pokazując swoje dziecko znajomym, grupom testowym czy zachwycając się wraz z montażystą własnym wymuskanym warsztatem. Są jeszcze ewentualne nagrody, one też są ważne, ale znacznie mniej, szczególnie w dzisiejszych, przepełnionych nimi czasach. Słowem-kluczem jest w tym wypadku „otwartość”. Na dialog z widzem, na doświadczenia okołofilmowe, na rozmowę z przypadkiem poznanym jegomościem przy piwie czy wódce, który okazuje się o szóstej rano nie tylko dobrym kompanem do kielicha, lecz również kimś, kto może rzeczywiście człowiekowi pomóc w dalszej karierze.
Festiwale oferują nieograniczone możliwości, w każdym możliwym aspekcie, z każdej możliwej strony i pod każdym możliwym względem. Trzeba tylko wiedzieć, po co się na nie jeździ, wyznaczyć sobie jakąś ścieżkę, ale być również otwartym na wszelkie pozytywne rozproszenia uwagi.
Po co ten cały wywód? Bo chciałbym, żeby koledzy redakcyjni w Cannes, zarówno tegoroczni, jak i wszyscy przyszli, nie skupiali się tylko na tym, co znane i wszędzie promowane, i starali się otwierać na piękno niezaplanowanych niespodzianek. Bo pragnąłbym, żeby wszyscy dziennikarze i krytycy, nie tylko polscy, jeździli na festiwale nie tylko po to, by oglądać filmy i pisać o nich szablonowe, wymęczone liczbą oglądanych dziennie pozycji recenzje, które szybko znikną w natłoku internetowego białego szumu. Bo chciałbym, jak zwykle przesadnie idealistycznie, żeby jak najwięcej młodych (niekoniecznie wiekiem, również doświadczeniem czy duchem) twórców spełniało na festiwalach swe marzenia, zastępując przy okazji niektórych zmęczonych samym tylko wchodzeniem na plan wyrobników, którzy kręcą swoje kolejne filmy bez jakiegokolwiek przekonania, tylko po to, żeby nabijać własne liczniki.
I chyba najważniejsze: bo pragnąłbym, żeby widzowie jak najbardziej doceniali ten alternatywny świat kina, który istnieje sobie potulnie obok mainstreamu, raz na jakiś czas z nim udanie romansując, ale pozostając jednak czymś pobocznym. Żeby poszukiwali czegoś, co może ich zaciekawić, a nie tylko podążać za opiniami innych i dokonywać bezpiecznych wyborów. Żeby rozmawiali na poseansowych dyskusjach z twórcami filmów, które im się spodobały lub wywołały emocjonalne reakcje, bo ci ludzie łakną takich spotkań i dyskusji, nawet jeśli nie zawsze pozytywnych – wystarczy, że konstruktywnych. Żeby wreszcie rozmawiali ze sobą o tym, co właśnie widzieli, utrwalając sobie w ten sposób własne i innych wrażenia, a nie tylko przemieszczali się pomiędzy salami kinowymi w szalonym pędzie ku zaliczeniu odpowiednio zaplanowanej liczby seansów. Festiwale to żywe organizmy i tak trzeba je traktować – kto wie, być może, parafrazując klasyka, gdzieś po drodze pojawi się początek jakiejś wielkiej przyjaźni?
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska