ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #22: WOLNOŚĆ W JAKOŚCI ODZYSKANA
Jeżeli chodzi o filmy, jestem wielkim zwolennikiem nowych technologii. Nie tylko dlatego, że wszystko jest dzięki nim barwniejsze, ostrzejsze i wyraźniejsze (choć w ziarnistym obrazie DVD z brytyjskim kinem obyczajowym z lat 60. tkwi pewien niezbywalny urok), ale przede wszystkim ze względu na dokonywane przy ich udziale upowszechnienie dawnych dzieł sztuki filmowej. Blu-raye 2K i 4K, dobrej jakości streaming, rekonstrukcja obrazu i dźwięku, popularyzacja VoD, a już niedługo na szerszą skalę telewizja Ultra HD w 8K. Dostęp do klasyki kina jest tak ogromny, że nie może już być mowy o wymówkach, by jej nie oglądać.
Pamiętam doskonale prostsze i jednocześnie o niebo bardziej skomplikowane czasy małomiasteczkowych wypożyczalni VHS, w których ukochane filmy i wyczekiwane nowości zamawiało się nierzadko tydzień czy dwa wcześniej poprzez wpisanie się na listę oczekujących. Bo kopia była jedna, a chętnych kilkunastu, czasami kilkudziesięciu. Ekscytacja była ogromna, film dostawało się przeważnie na niespełna dobę, a przy okazji człowieka dręczyła świadomość, że jeśli przed nim trafi się ktoś, kto nie potrafi normalnie oglądać kaset, upragniony seans może być daleki od ideału. Ba, dostęp do filmów był wówczas tak wybiórczy i ograniczony repertuarem kinowym oraz widzimisię nielicznych telewizyjnych ramówek, że do wypożyczalni chodziło się czasami tylko po to, by pooglądać kolorowe okładki pustych opakowań i pozachwycać się możliwościami; zaplanować w głowie grafik najbliższych seansów, który i tak ciągle się zmieniał.
A przynajmniej ja tak miałem i lubię czasem wspomnieć tamte chwile filmowej niewinności, kiedy każdy kolejny wypad do pomieszczenia wypełnionego kasetami VHS bywał fajnym rytuałem ubarwiającym podstawówkową czy licealną rzeczywistość. To oczywiście kreślony mentalną sepią sentyment, który pewnie trochę zamazuje faktyczny stan rzeczy, ale czy to ma znaczenie? Mnie osobiście wychowanie się w takim świecie wiele dało i nie zamieniłbym go na nic. Nie mam natomiast zamiaru prawić tu kazań o tym, że wtedy bardziej doceniało się wartość pojedynczego filmu, a dzisiaj jest be, pusta konsumpcja, połykanie filmów wraz z popcornem w przerwie na pracę lub na dobry sen.
Wręcz przeciwnie. Jak na ironię to właśnie masowość filmowego doświadczenia – fakt, że dzisiaj ogląda się po kilka setek produkcji rocznie, co któryś bloger dzieli się ze światem swoimi recenzjami, artykułami i przemyśleniami, a widzowie są znacznie bardziej niż kiedyś obyci z tym kto, gdzie, kiedy, po co i za ile – odpowiada za rosnący z każdym miesiącem dostęp do filmowych skarbów maści wszelakiej. Do autentycznie klasycznego i prawdziwie kultowego kina, o którym niegdyś nawet się czasami nie słyszało, ewentualnie czytało z ciekawością w doniesieniach prasowych. Do zapomnianych z różnych powodów dzieł, mających znacznie większą wartość niż 90% tego, co trafia obecnie do dystrybucji kinowej.
Wielkie amerykańskie studia wydają grube miliony na rekonstrukcję cyfrową dziesiątek filmów ze swoich przepastnych skarbców i archiwów. The Criterion Collection oraz TCM, jankescy potentaci na rynku odnawiania i promowania klasyki filmowej, ogłosili niedawno, że przymierzają się wspólnie do uruchomienia własnego serwisu streamingowego ze znaczną częścią swych ogromnych katalogów. A że Criterion wszedł niedawno po raz pierwszy w historii na rynek brytyjski, być może, wzorem Netflixa, niedługo dostęp do tworzonego przez niego cuda będzie można także uzyskać w Europie. Byłoby to spełnienie mokrych marzeń każdego kinomana. Europejczycy nie są natomiast gorsi, takie marki jak Arrow Academy, StudioCanal czy Masters of Cinema dostarczają sukcesywnie widzom na Starym Kontynencie powodów do radości. W Polsce mamy z kolei DI Factory, Chimney Poland oraz niezwykle ważną inicjatywę cyfrowego odrestaurowywania rodzimych dzieł, na których mogą wychowywać się kolejne pokolenia. A to tylko kilka z licznych możliwości, które oferuje dzisiejszy, masowy świat.
Klasykom daje się nowe życie, drugie, trzecie, czwarte czy piąte, bo są tego warte.
Klasyka to nie tylko Casablanca, Obywatel Kane i Przeminęło z wiatrem po stronie amerykańskiej czy europejskie Siódma pieczęć, Osiem i pół bądź Mroczny przedmiot pożądania. To również brytyjski Kult (który powinien nosić tytuł Wiklinowy pan) Robina Hardy’ego – absolutnie unikatowy i przedziwny dramat/thriller o spotkaniu świata chrześcijańskiego z pogańskim, osadzony w XX wieku na odizolowanej wyspie, której ekscentrycznej społeczności przewodzi wyśmienity Christopher Lee. Ostatnie piętnaście minut to majstersztyk wywoływania u widza gęsiej skórki. To także kontrkulturowy jankeski Znikający punkt Richarda C. Sarafiana, w którym samotny Kowalski przemierza w Dodge’u Challengerze wyglądające nieziemsko na Blu-rayu amerykańskie przestrzenie, bo to jego ostatnia szansa na egzystencjalny bunt. To również zakopany przez studio na ponad dwadzieścia lat White Dog Samuela Fullera, intensywny i trudny w oglądaniu film o biednym psie, któremu od szczeniaka zaszczepiono nienawiść wobec czarnoskórych. Moim zdaniem to jeden z najlepszych i najbardziej dosadnych komentarzy dotyczących sedna rasizmu.
Wymieniłem akurat te trzy pozycje, bo niedawno wszystkie je oglądałem w pięknych, odnowionych wydaniach na Blu-rayu, ale przecież możliwości są setki, pewnie nawet tysiące. I nie ma już możliwości stosowania dawnych wymówek, że za ciemno, że nieostro, że rysy na kopii, że kolory wyblakłe, że ziarno za duże, bo te filmy wyglądają zabójczo albo przynajmniej bardzo dobrze. Często zapewne nawet lepiej niż kiedyś, ponieważ staranny i czasochłonny proces odrestaurowywania pomaga osiągnąć to, co reżyser, autor zdjęć i scenograf danego dzieła chcieli, ale, na przykład, ograniczała ich istniejąca wówczas technologia lub warunki na planie – i to, co widzieli w swoich głowach, albo nawet przez lupę kamery, nie przekładało się w procesie fotochemicznym w stu procentach na taśmę celuloidową.
Nie ma miejsca na wymówki, bo te filmy są dosłownie na wyciągnięcie ręki, albo na parę kliknięć, a skrywane przez nie bogactwa są nieograniczone.
Świetny przykład dostarczyły dwie amerykańskie nastolatki, siostry Cecilia i Julie, które w półtora roku obejrzały ponad sto klasycznych filmów, od lat 30. XX wieku wzwyż, z zaskoczeniem odkrywając, że potrafią się nie tylko zachwycić tym, co wielu ich rówieśników uznaje z miejsca za starocie, ale także utożsamić się z dawnymi bohaterami i grającymi ich aktorami. To nic, że wcześniej nie słyszały o niejakim Dustinie Hoffmanie, w tak młodym wieku miały do tego absolutne prawo, ważne, że po zakończeniu swego maratonu zaczęły aktora lubić i szanować. Dziewczyny przyznały także, że zrozumiały, iż najważniejsza jest w filmie opowiadana historia, a cała reszta pełni rolę uzupełniającą. Widziały wprawdzie tylko najbardziej znaną część amerykańskiego kina (między innymi wszystkich laureatów Oscara w kategorii „najlepszy film”), ale wystarczyło im to, by nawiązać dialog z przeszłością i konsumować filmy bardziej świadomie. Czemu informacja o ich wyczynie tak szybko zginęła w internetowym białym szumie, podczas gdy jakiś kolejny popisujący się swoją kulturową niewiedzą celebryta zainteresował miliony?
Nie odpowiadajcie. Naprawdę nie trzeba. Nie łudzę się przecież, że klasykę nagle wszyscy zaczną kochać, a popkultura się opamięta w swym pędzie ku popisowej nowości. O ile nie są Casablankami i Obywatelami Kane’ami, o ile nie przyjmują oblicza Scarlett O’Hary i Rhetta Butlera, dawne dzieła są ciągle w pewien sposób towarem niszowym, przeznaczonym dla ludzi, którzy naprawdę kochają kino w całej jego rozciągłości i nie boją się sięgać poza to, co zostało nakręcone oraz szczegółowo opisane w trakcie ich życia. Ale będę bronił wartości Wiklinowych panów, Znikających punktów i Białych psów do upadłego, bo to kwestia ważna, kluczowa dla ogólnego rozwoju, dla wynoszenia lekcji z dawnych błędów, dla budowania mostów międzypokoleniowych; bo tylko w tej ciągłości tkwi siła kultury jako takiej. Zarówno w świadomości tego, że Tarantino złożył w Death Proof hołd właśnie Znikającemu punktowi, jak i w próbie zrozumienia, w jaki sposób obraz Sarafiana wpłynął na kino drogi, egzystencjalne manifesty filmowe czy postrzeganie sedna kontrkultury. I również, w jakiś niemożliwy do zdefiniowania sposób, na nas tutaj, w Polsce. Poprzez gościnne występy w wypożyczalniach VHS, telewizyjnych ramówkach czy, już od jakiegoś czasu, w obiegu cyfrowym bądź wirtualnym.
A co do wypożyczalni VHS – zasłaniając się nieco naiwnym sentymentem oraz idealizacją przeszłości, uważam, że wszyscy, którzy tych czasów nie pamiętają, powinni nam ich trochę zazdrościć. Właśnie dlatego, że w kontekście oglądania było w nich coś czystego, niewinnego, zdecydowanie mniej masowego. Właśnie dlatego, że jak się wtedy obejrzało jakiś film, to nie włączało się zaraz kolejnego, lecz wychodziło pograć w piłę na podwórkowym boisku i przy okazji o tym filmie pogadać. Ale prawda jest taka, że jednocześnie większość z nas marzyła wtedy o większej dostępności filmów, takiej, jaka istnieje dzisiaj. Zacznijmy z niej szerzej korzystać zamiast skupiać się tylko na tym, co nowe, promowane i popkuturowo fajne. To przejaw osobistej wolności, który warto umieć docenić.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska