ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #19: PIĘĆDZIESIĄT TWARZY AKTORA
Tim Roth to wyśmienity aktor, który, gdyby tylko zechciał i ktoś mu taką rolę powierzył, byłby w stanie wiarygodnie zagrać ulicznego człowieka-orkiestrę, który dniami wybija radosny rytm przypadkowym przechodniom, a nocami zakłada maskę tajemniczego mściciela. A ja bym z wielką chęcią go w takiej roli zobaczył, bo Roth to jeden z tych aktorów, którzy nie osiadają na laurach i ciągle poszukują czegoś innego, czegoś nowego, czegoś więcej, mimo że oryginalne projekty na hollywoodzkich drzewach nie rosną, a on mógłby zapewne skombinować sobie od ręki dziesięć sezonów jakiegoś przeciętnego serialu telewizyjnego.
Do takiej refleksji skłonił mnie Opiekun Michela Franco, który pod koniec kwietnia trafi na ekrany polskich kin, a w którym Roth zagrał wyciszonego, momentami wręcz letargicznego pielęgniarza ciężko chorych lub umierających ludzi, pokazując się w świetle, w jakim go jeszcze nie widziałem. Nie chodzi tylko o to, że jego David ani przez sekundę nie przypomina efektownych gangsterów, policjantów i wszelakiej maści szubrawców, z których grania Roth był znany w latach dziewięćdziesiątych, ale o fakt, iż aktor, który od jakiegoś czasu często pojawia się w ciekawych, niezależnych projektach, pozbył się dla tej roli praktycznie wszystkich swoich cech charakterystycznych. Żadnego przejawu humoru, zero błysku w oku, brak werbalnej pewności siebie, inny język ciała – David to człowiek, który ze względu na pewne wydarzenie z przeszłości przestał być poniekąd człowiekiem, stając się ludzkim automatem; jest bardzo dobry w swojej pracy, ponieważ zatraca się na krótsze lub dłuższe chwile w światach cierpiących pacjentów, by nie musieć myśleć, przeżywać i czuć na własną rękę. Filmowany przeważnie bez zbliżeń Roth stał się swoją postacią nie tylko aktorsko, odkrywając krok po kroku przed widzem pęknięcia w umyśle Davida, ale także fizycznie, obmywając więdnące ekranowe ciała z fekaliów, czy też podnosząc zastygłych w bólu ludzi z łóżek.
To rola, w jakiej nie zobaczycie zbyt wielu gwiazd formatu Rotha. Odważna, to fakt, znakomita w kontekście czysto ludzkim, ale przede wszystkim inna, a dzięki temu jeszcze ciekawsza, bo nieprzewidywalna, potrafiąca zaskoczyć. Przejdzie prawdopodobnie niestety szerzej niezauważona, bo Opiekun to cholernie ciężkie fabularnie i emocjonalnie kino, nakręcone z zacięciem typowym dla europejskich filmów artystycznych, co oznacza długie, statyczne ujęcia, nieśpieszne tempo i epatowanie obrazami cierpienia, z których nikt o zdrowych zmysłach nie będzie czerpał jakiejkolwiek przyjemności. Ale tym większy szacunek dla Tima Rotha, że podjął się takiego wyzwania, że stawił czoła być może jakimś własnym fizycznym czy psychicznym blokadom, aby jak najlepiej zrozumieć i zagrać postać, która z samego założenia nie miała szansy trafić w gusta szerokiej publiczności. Potwierdzili to między innymi relacjonujący zeszłoroczny festiwal w Cannes koledzy, którzy wypowiedzieli się zdecydowanie przeciwko Opiekunowi (TUTAJ i TUTAJ), zaliczając na plus jedynie rolę Rotha. Ja byłbym jednak skłonny film Michela Franco polecić, bo nie składa się tylko z dołujących scen obcowania ze śmiercią, ale opowiada o szalenie skomplikowanym człowieku, który nie ma w sobie nic łatwego ani oczywistego.
A w interpretacji Tima Rotha ten niepozorny, niejednoznaczny, niezrozumiany David staje się autentycznie fascynującym, tkwiącym permanentnie w emocjonalnej próżni antybohaterem.
Ale ja w gruncie rzeczy nie o tym chciałem, lecz o aktorstwie jako takim, które nie powinno polegać przecież na ładnym wyglądaniu przed kamerą i wpisywaniu się w oczekiwania publiczności, lecz na tworzeniu ciekawych, różnorodnych ról, które pozwalają zaskakiwać i widza, i siebie. A przynajmniej ja o wiele bardziej szanuję aktorki i aktorów, którzy poszukują wyzwań i jakiejś wewnętrznej prawdy na temat swych bohaterów, i którzy nie osiadają na laurach. Takich jak Tim Roth, który w Opiekunie jest ekstremalnie inny niż w Nienawistnej ósemce czy mało znanym, acz znakomitym Broken. Takich jak Ryan Reynolds, który każdego Deadpoola równoważy Głosami czy Pogrzebanym. Takich jak młodzieżowy idol Robert Pattinson, który w Sadze Zmierzch był wprost koszmarny, a który od jakiegoś czasu idzie pod prąd etykietkom kultury masowej, grając to u Davida Cronenberga, to u Wernera Herzoga. Ciągle nie uważam, żeby się aktorsko jakoś wielce wyrobił, ale sam fakt, że próbuje i eksperymentuje, sprawia, że biorę go już na serio. W przeciwieństwie do Johnny’ego Deppa, który tak bardzo zapamiętał się w odtwarzaniu ekscentryków różniących się od siebie tylko popisową charakteryzacją, że nawet gdy zagrał po latach dobrą rolę w Pakcie z diabłem, nie potrafił wyzbyć się pewnych manieryzmów i sprawdzonych chwytów. A przecież to znakomity aktor, niegdyś, lata temu, klasy Rotha.
Powiedzcie mi, bo może jestem po prostu jakiś niedzisiejszy, ale co w tym takiego ciekawego, żeby obejrzeć po raz dziesiąty to samo?
Bo tak naprawdę całe to zagadnienie dotyczy nie tyle aktorek i aktorów, z których jedni interesują się wyzwaniami, a inni tylko inkasowaniem czeków i celebryckimi czerwonymi dywanami, ile nas wszystkich, tych oglądających, wrzuconych mimo ekstremalnych różnic w poglądach do jednego wora opisanego jako „widzowie”. Zdaję sobie sprawę z tego, że obecnie bycie filmową gwiazdą oznacza właśnie bezpieczną powtarzalność, oczekiwaną przez masową publiczność, ale nie potrafię zrozumieć takiego podejścia „widzów” do aktorstwa, do filmu, ogólnie do kina. Bo to przecież my, „widzowie”, decydujemy na dłuższą metę o tym, co będzie wprowadzane do polskich kin, a nawet, do pewnego stopnia, jakie filmy będą produkowane. Nie chodzi mi o rozpoczynanie kolejnej krucjaty przeciwko Batman v Superman – niech sobie taki eskapizm powstaje, choć fakt faktem, że mógłby być lepszy jakościowo. Ani też o promowanie za wszelką cenę niszowych dramatów typu Opiekun, którego ostatecznej oceny ciągle nie jestem pewien. Chodzi o to, że tyle jest piękna i wartości w światowym kinie, że jak mam obejrzeć po raz piąty tę samą „komediową” rolę Melissy McCarthy, która jeszcze chyba długo nie dorośnie do swojego Truman Show, to wolę wybrać opowieść o smutnym pielęgniarzu, który wygląda czasami tak, jakby miał zapomnieć, że trzeba oddychać. Oba filmy mnie zdołują, każdy na swój sposób, ale tylko jeden da mi coś więcej.
Ale prawda jest taka, że jestem tym gościem, którego fascynują jakieś nieokrzyczane debiuty aktorskie, kręcą zaangażowane reklamy społeczne i wzruszają krótkometrażowe dokumenty sprzed trzydziestu lat. Nie bierzcie ze mnie przykładu. Szkoda mi tylko tych wszystkich fantastycznych ról, które przeminą szerzej niezauważone, by świat mógł się ekscytować popisowymi występami gwiazd, tej całej filmowej różnorodności, która przegrywa z łatwym eskapizmem i powtarzalnością emocji, myśli i refleksji. Po prostu mi szkoda. Na szczęście zawsze znajdzie się Tim Roth lub jakiś inny lubiący wyzwania aktor czy aktorka, którzy nie obawiają się problemów wizerunkowych i małych frekwencji w kinach. A ja ich zawsze będę oglądał. Kto jest ze mną?
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska