ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #15: Piękno filmowych debiutów
Kręcenie filmów to długotrwały proces, wymagający pogodzenia ze sobą wielu czasami skrajnie różnych wizji. Chodzenia na kompromisy, jeśli tylko pomogą one wzbogacić ostateczną wersję realizowanego projektu. W tym kontekście roli reżysera nie da się przecenić, to właśnie na barkach tej osoby bowiem ciąży – albo przynajmniej powinna ciążyć, bo przecież wiadomo, że zdarzały się filmy, które ratowali producenci – odpowiedzialność za połączenie wszystkich elementów w koherentną całość. To w sumie banał, ale lubię go sobie raz na jakiś czas powtarzać, bo mimo że reżyserzy bywają nierzadko równie wielkimi gwiazdami co aktorki i aktorzy, ogromu wykonanej przez nich pracy często się nie docenia.
Bez obaw, nie zamierzam snuć n-tej refleksji udowadniającej doskonałość techniczną Davida Finchera, szczegółowość filmowych kreacji Quentina Tarantino, reżyserską odwagę Christophera Nolana czy imponujące światotwórstwo Wesa Andersona. Wręcz przeciwnie. Uświadomiłem sobie, że mimo iż uwielbiam większość kręconych przez nich filmów, czegoś mi w nich brakuje, jakiejś świeżości, nieprzewidywalności – nie w sensie, że zaczęli zjadać własne ogony, lecz że doszli do perfekcji, która pozwala na kontrolowanie każdego elementu filmowego kadru i stuprocentową realizację własnej wizji. Jest to oczywiście ze wszech miar chwalebne osiągnięcie, którego zazdroszczą im tysiące innych twórców i miliony widzów. Nie zamierzam go bagatelizować.
Brak mi jednak czasami jakiejś skazy na ich filmach, malutkich błędów i niedociągnięć, które odebrałyby tym wizjom pewną „automatyczność” i nadały nieco innego charakteru.
Wiecie, o co mi chodzi? Podziwiam Zaginioną dziewczynę Finchera, ale ten film jest tak fenomenalnie pomyślany, wyreżyserowany i zrealizowany, że nie ma w nim miejsca na typowo ludzką przypadkowość, spontaniczność, na nieświadomy błąd, potknięcie.
A ja czegoś takiego też szukam w kinie.
Nauczyłem się przez lata znacznie bardziej doceniać filmy debiutantów, nieskażone jeszcze ani zbytnim kalkulowaniem pod wymogi rynku, ani przesadną świadomością potrzeb widzów, ani perfekcyjnym warsztatem. Zacząłem przyjmować je z całym dobrodziejstwem inwentarza, mimo braku płynności narracji, przeładowywania fabuły pomysłami i wątkami czy tworzenia nieco topornych charakterologicznie postaci. Nie zawsze wychodzi, to oczywiste, jestem przekonany, że szacunkowo więcej jest debiutów nieudanych i przeciętnych, ale i tak jest coś pięknego w tych nieoszlifowanych ciągle wizjach, w tej pasji do opowiadania historii, która nie potrafi jeszcze znaleźć w pełni ujścia. W ciągu ostatnich miesięcy widziałem trzy projekty, które mnie ujęły i oczarowały, i tak się akurat złożyło, że wszystkie zostały nakręcone przez A-klasowych aktorów, ukazujących nieco inne oblicza. Trzy szczere, osobiste, a nawet intymne filmowe wypowiedzi, które nie zawojowały kin, ale pozwoliły poznać ludzi stojących za kamerą lepiej niż dziesiątki tabloidowych doniesień krążących w mediach i przestrzeni internetu.
Ukazały ich artystyczne osobowości, czyli coś na co dzień niewidocznego, zakrywanego starannym celebryckim makijażem, który pozwala gwiazdom utrzymywać się na fali popkulturowej popularności i realizować dzięki temu własne niezależne wizje.
O Shelter pisałem już w swoim pierwszym opublikowanym na film.org.pl felietonie, ale z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej podziwiam Paula Bettany’ego za twórczą odwagę do opowiedzenia o ważnej sprawie rosnącej bezdomności, o której wielu ludzi nie chce nawet słyszeć. Facet gra w filmach Marvela, mógł nakręcić dosłownie wszystko, najlepiej jakieś atrakcyjne kino gangsterskie, bo w tym temacie sprawdził się świetnie jako aktor. Wybrał jednak drogę przez mękę, niezależny film o dwójce złamanych przez życie, mających na sumieniu spore grzechy ludzi, którzy starają się po prostu przeżyć z dnia na dzień, podczas gdy większość mijających ich przechodniów automatycznie ich uprzedmiotawia. Jak na mój gust, Bettany przesadził z liczbą złych rzeczy, które przytrafiają się Hannie i Tahirowi, a w finałowym akcie posunął się do zupełnie zbędnej łopatologii, ale jestem, byłem i jeszcze długo będę pod ogromnym wrażeniem jego artystycznej dojrzałości i reżyserskiej finezji, wyuczonej zapewne pod czujnym okiem filmowców, u których grywał jako aktor. Shelter to zaangażowane społecznie kino najlepszego sortu, niewygodne, szczere, autorskie; nie tylko nie demonizuje ludzi, lecz stara się ich także – jakkolwiek to brzmi – uczłowieczać.
Zupełnie inną, acz równie ciekawą ścieżką poszedł Chris Evans, aktor znany z przebojowych filmów sensacyjnych, płytkich komedii oraz bycia Kapitanem Ameryką. Urocze i zaskakująco realistyczne pod kątem ukazywanego na ekranie romansu Zanim się rozstaniemy to opowieść o dwójce ludzi, Brooke i Nicku, którzy spędzają ze sobą jedną noc, wałęsając się po ulicach Nowego Jorku, przeżywając szereg mniej lub bardziej emocjonujących przygód i rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tak, wiem, że wszystko to już było, w szczególności w Przed wschodem słońca, ale Evans nie próbował ani silić się na oryginalność, ani unikać porównań z dziełem Linklatera czy Pocałunkiem o północy Alexa Holdridge’a. Skupił się na ukazywaniu zawiązującej się więzi między dwójką przypadkowych osób – tak, również romantycznej, ale przede wszystkim przyjacielskiej, opartej na zaufaniu, że u boku drugiej osoby można wygłupić się przed tłumem nieznajomych oraz być na ławeczce w parku, o świcie, po prostu sobą. Zanim się rozstaniemy to film kameralny i nienachalny, zrealizowany na subtelnościach, których w karierze aktorskiej Evansa jest niewiele. To artystyczne oświadczenie, o którym warto pamiętać przy kolejnym Kapitanie Ameryce.
I na koniec Opowieść o miłości i mroku, długo wyczekiwany, nie tylko przeze mnie, debiut reżyserski Natalie Portman i zarazem adaptacja autobiograficznej powieści Amosa Oza, wybitnego izraelskiego pisarza i aktywisty. Ależ ten film jest piękny! Nie słuchajcie narzekań, które pojawią się zapewne w recenzjach, gdy Opowieść o miłości i mroku wejdzie na początku kwietnia do polskich kin. Portman stworzyła film, który jest po prostu piękny, w taki przyjemny, nieco staroświecki sposób, który nie stara się widzowi narzucać. Przy udziale autora zdjęć Sławomira Idziaka aktorka nie tylko odtworzyła rzeczywistość lat 40. XX wieku, tuż przed i po narodzinach państwa Izrael, ale przede wszystkim wykreowała przekonujący świat wewnętrzny głównego bohatera, małego Amosa, który dopiero uczy się nawigować otaczającą go rzeczywistość. Opowieść o miłości i mroku jest miejscami przesadnie wystylizowana, w szczególności w nieco surrealistycznym finale, w którym Portman poszła na całość, ale jako osobista wizja dojrzewania w dojrzewającym dopiero świecie, podkreślająca wagę i wartość słowa mówionego i pisanego, korzystająca z możliwości języka wizualnego kina, jest po prostu urzekająca.
Polecam te trzy filmy każdemu czytelnikowi, biorąc pełną odpowiedzialność za to, że mogą nie przypaść wam z różnych powodów do gustu.
Mimo całej swej miłości do eskapistycznego kina gatunkowego i niektórych amerykańskich blockbusterów, uważam niezmiennie, i będę się swojego zdania trzymał, że lepiej częściej oglądać produkcje, które przynajmniej potencjalnie czegoś uczą, coś przekazują, do czegoś motywują, być może w jakiś sposób otwierają. Filmy Andersona, Nolana, Tarantino i Finchera też mają taką moc, a jeśli wydaje wam się, że Zaginiona dziewczyna jest tylko i wyłącznie efektownym thrillerem, to najwyraźniej nieuważnie ją oglądaliście, ale nie zapominajmy o debiutantach i ich niedoskonałych historiach i filmowych wizjach. Szczególnie tych zdradzających osobiste zaangażowanie i pasjonackie podejście, gwarantują one bowiem przeważnie przynajmniej rozsądnie spędzony czas. I nie chodzi tylko o te stworzone przez znanych aktorów, choć w tej kategorii powstało wiele perełek, czekających na odkrycie przez szerszą publiczność (pozwolę sobie polecić przy okazji Tyranozaura Paddy’ego Considine’a, Sympathy for Delicious Marka Ruffalo oraz znakomitego, acz niezwykle wymagającego Koriolana Ralpha Fiennesa). Debiuty są po prostu fajne i na swój sposób piękne. Nie wolno ich tylko traktować tak rygorystycznie jak kolejne filmy Scorsesego czy Spielberga.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska