ZŁE FILMY, które TRZEBA OBEJRZEĆ
Narkotykowe szaleństwo (1936)
W tym przypadku mamy do czynienia z filmem specyficznym, bo propagandowym. Jednak jego fabuła jest tak mocno pokręcona, że czasami miałam wrażenie, że osoby odpowiedzialne za scenariusz faktycznie były przekonane, że marihuana może prowadzić do morderstw, gwałtów i samobójstwa. Dziś produkcja uznawana jest bez wątpienia za kultową, co nie zmienia faktu, że nie ma widza, który by się z niej nie nabijał. Poza przesadzoną do granic możliwości fabułą mamy także zatrważająco dużą liczbę powtórzeń słowa „klawo”, co jak na lata 30. wydaje się rzeczą niesamowitą. Ważne jest jednak, że każdy, nawet jeśli marihuanę zna jedynie ze zdjęć, wie, że po jej zapaleniu nikt nie zachowuje się tak jak osoby w filmie. Nie wiem, dlaczego ktokolwiek mógł pomyśleć, że to się może udać. Niemniej jednak efekt końcowy jest na tyle zaskakujący, że grzechem byłoby nie sięgnąć po dzieło.
Kongo (1995)
Podobne wpisy
Produkcja co prawda może poszczycić się jednym z bardziej bzdurnych scenariuszy, jednak posiada bez wątpienia dwie rzeczy, które czynią ją na swój sposób wyjątkową. Pierwszą z nich jest Bruce Campbell, który niestety ginie w pierwszych pięciu minutach filmu. Dlatego jego miejsce zajmuje nie kto inny, jak kultowy już aktor Ernie Hudson, zachowujący się tutaj jak Clark Gable. Drugą wyjątkową rzeczą jest Tim Curry, wcielający się w postać rumuńskiego filantropa (bo czemuż by nie?). Nasi bohaterowie ruszają więc do dżungli, a każdy z nich ma inne motywacje. Niestety całość jest tak pokracznie zła, że widz autentycznie czeka, aż mordercze goryle załatwią wszystkich, żeby można było szybciej skończyć cierpienia widza. Na szczęście produkcję bez wątpienia ratuje scena, w której pojawia się laserowe działo zabijające wszystkie atakujące zwierzęta. Szkoda, że koniec końców okazuje się, iż to wyłącznie goście przebrani w tandetny kostium.
Piekielna głębia (1999)
Wszyscy fani filmów z rekinami w tle powinni czym prędzej sięgnąć po pozycję, jaką jest Piekielna głębia. Nie ma bowiem nic lepszego od genetycznie zmodyfikowanych rekinów, które starają się zjeść swoich twórców… i uwaga, udaje im się to. Oczywiście w tego typu produkcji nie mogło zabraknąć Samuela L. Jacksona, który w typowym dla siebie stylu daje przemowę mającą podtrzymać wszystkich na duchu i niestety zostaje zjedzony przez rekina. Fani Stellana Skarsgårda też będą zawiedzeni, gdyż również zostaje pożarty zaraz po tym, gdy przypadkowo zostaje zrzucony z helikoptera do wody pełnej krwiożerczych rekinów. Sytuację ratuje wyłącznie L.L. Cool J, który walczy z rekinami za pomocą krucyfiksu. A żeby tego było mało, to całość kończy się klimatycznym pojedynkiem półnagiej pani doktor z jej morderczymi tworami. Genialna wręcz filmowa bzdura, która daje tyle radości, że nie sposób jej nie uwielbiać.
Mistrz gymkata (1985)
Na tej liście nie mogło oczywiście zabraknąć filmu traktującego o sztukach walki. Olimpijczyk Kurt Thomas wciela się w postać karateki, który wykorzystuje swoje umiejętności do wygrania konkursu w miejscu o egzotycznej nazwie – Parmistan. Jednak całość okazuje się dużo bardziej złożona, gdyż nasz bohater jest amerykańskim szpiegiem, który chce zainstalować system wczesnego ostrzegania przed atakiem nuklearnym. Ale by było to możliwe, musi wygrać rzeczony turniej. Już po samym opisie można wnioskować, że jest to dzieło wyjątkowe nawet w kategorii kina klasy Z. Mamy więc jugosłowiańskie plenery, niezamierzony humor i komizm sytuacyjny oraz niską jakość produkcji, przez co całość – już kultową w niektórych kręgach – ogląda się na krawędzi fotela. Mistrz gymkata to bez wątpienia Święty Graal, jeżeli chodzi o bardzo złe filmy. Jest nie tylko porywający, ale i niezgłębiony, przy czym za każdym razem śmieszy tak samo.
Robowar (1988)
Oczywiście nie mogło zabraknąć ponownie Reba Browna – którego filmy uwielbiam – tym razem w taniej odpowiedzi na Predatora. Produkcja oferuje widzom to, co najlepsze, czyli charakterystyczny okrzyk aktora, zrzynkę z dużo lepszego filmu z Arnoldem oraz tanie efekty specjalne. Nie można zapominać, że za kamerą stanął kultowy reżyser Bruno Mattei, który stoi za takimi produkcjami jak chociażby Strike Commando czy Shocking Dark – Terminator II. Fani kina exploitation bez problemu kojarzą to zacne nazwisko. Fabuła skupia się na grupie B.A.M (ang. Big Ass Motherfuckers), której przewodzi blond ciacho, Reb Brown, a która musi zmierzyć się ze śmiercionośnym robotem, nad którym amerykański rząd stracił panowanie. I już w tym momencie możecie spodziewać się tego, że produkcja będzie – kolokwialne mówiąc – zajebista. Bohaterowie, historia, nawet ścieżka dźwiękowa są tak epickie, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. Co prawda połowa filmu to bezpośrednia zrzynka scen z Predatora, ale kto by się tym przejmował.
Alone in the Dark (2005)
Na listę powraca także mistrz Uwe Boll ze swoją chyba najbardziej znaną ekranizacją gry, czyli Alone in the Dark. Wydawać by się mogło, że zatrudnienie Christiana Slatera, który daje najbardziej drewniany występ w swojej całej karierze, oraz skupienie się na zjawiskach paranormalnych to strzał w dziesiątkę. Jednak jak powszechnie wiadomo, gdyby Uwe Boll zrobił dobry film, świat prawdopodobnie by się skończył. Oczywiście nie oczekujmy jakiejkolwiek logiki w tym dziele ani tym bardziej niczego strasznego, jakby mógłby sugerować tytuł produkcji. Jedyne, na co stać reżysera, to migające światła – i niech to wam wystarczy. A na deser dostajemy sceny akcji dziejące się w całkowitej ciemności, by przypadkiem nikt nie zobaczył, co się tak naprawdę dzieje na ekranie. Podsumowując, mamy zbyt wiele wątków, gdzie tak naprawdę nie ma w ogóle fabuły. Najważniejsze jest jednak, że podobnie jak w przypadku poprzednich filmów Uwe Bolla, również ten nie ma nic wspólnego z grą, na podstawie której powstał.