Zack Snyder – wizjoner i rzemieślnik
Zack Snyder – w brzmieniu jego nazwiska bez wątpienia jest coś, co charakteryzuje jego filmy: dynamizm i, kolokwialnie rzecz ujmując, czysta zajebistość.
Mówi się o nim jako o następcy Michaela Baya. Owszem, wiele ich łączy. Siedzieli w jednej ławce podczas nauki rzemiosła w słynnym na całym świecie Art Center College of Design w Pasadenie. Obaj zaczynali od reklamówek i teledysków. Ich filmy to wizualnie olśniewające, dopieszczone pod względem technicznym i wręcz do znudzenia wykorzystujące slow motion widowiska dla dużych chłopców, ceniących sobie uchwycone w najmniejszym detalu totalne rozpierduchy. O ile jednak Bay woli opowiadać coraz bardziej infantylne historyjki, będące przyjemnym dodatkiem do popcornu i dużej coli, o tyle Snyder wydaje się twórcą bardziej niepokornym, kierującym swoje dzieła do nieco bardziej wymagającego widza. Takim, który mimo wszystko kładzie nacisk na opowiadaną historię i nie boi się przy tym kategorii wiekowej R (z tego powodu zrezygnował z reżyserowania „SWAT: jednostki specjalnej”), co oznacza, że nie zgadza się na kompromisy, zarówno z producentami, jak i widzem.
Wszystko zaczęło się od nowego „Świtu żywych trupów” z 2004 roku. Wówczas ten debiutant o niewiele mówiącym nazwisku dopuścił się gwałtu na klasycznym, a nawet kultowym horrorze George’a A. Romero z lat 70. pod tym samym tytułem, chociaż znanym również jako „Poranek żywych trupów”. Fabuła nie uległa zmianie. Podobnie jak w oryginale, mamy grupę ludzi szukających schronienia w opuszczonym centrum handlowym przed rozprzestrzeniającą się plagą żywych trupów. Klasyk Romero nie był jednak zwykłym horrorem. Umiejscowienie akcji bez wątpienia służyło kąśliwej krytyce konsumpcyjnego stylu życia Amerykanów, a sama obecność żywych trupów po raz kolejny kazała się zastanowić nad kondycją społeczeństwa i prowokowała do obserwacji ludzkich zachowań w ekstremalnych sytuacjach. U Snydera trochę tego brakowało, bowiem widzowie, zamiast niepokojącego klimatu, dostali podkręcone do granic możliwości, niezwykle dynamiczne i krwawe widowisko. Owszem, wymowa filmu dalej pozostawała pesymistyczna, ale brakowało już tego niepokojącego klimatu, potęgowanego przez przyprawiającą o gęsią skórkę muzykę Goblina.
Na pochwałę zasługiwało umiejętne wplecenie w fabułę smaczków przeznaczonych dla wielbicieli oryginału z 1975 roku. W jednej z ról pojawił się wspomniany już Tom Savini, odpowiedzialny za charakteryzację w filmie Romero, a niektórzy uważni widzowie wypatrzą zapewne również Scotta Reinigiera i Kena Foree – odtwórców głównych ról w pierwszej wersji „Świtu” – a nawet śmigłowiec cyfrowo przeniesiony z oryginału do remake’u. Co jednak najważniejsze i wywołujące kontrowersje wśród fanów to fakt, że Snyder jako jeden z pierwszych zerwał z przyjętym wizerunkiem zombie jako poruszającego się powoli, wręcz niezdarnie, powłóczącego nogami i jęczącego sztywniaka, który zagrożenie stanowił tylko w grupie. Umarlaki w „Świcie żywych trupów” A.D. 2004 cieszą się niezwykłą krzepą, której pozazdrościć im mogą niektórzy żywi ludzie; są niezwykle szybkie, charczą i wiją się w furii, w efekcie czego nawet jeden taki truposz potrafi być groźny. I właśnie to, co nie spodobało się mnie, okazało się dla wielu strzałem w dziesiątkę.
Film spotkał się z pozytywnym przyjęciem. 74% świeżości na Rotten Tomatoes, dobre wyniki w box offisie i słowa uznania od samego George’a A. Romero – tego nie można było nie zauważyć. Doceniono Snydera zarówno za odważne podejście do skostniałego , jakkolwiek to brzmi, gatunku zombie-movie, jak i za sam warsztat. Film od strony technicznej to prawdziwy majstersztyk. Efektowne zdjęcia i dynamiczny montaż dawały odczuć, że przez dłuższy czas Snyder był twórcą reklam i wideoklipów, co, jak sam twierdzi, nauczyło go więcej niż szkoła. Z czasem i ja zacząłem się przekonywać do debiutanckiego obrazu Snydera. Koniec końców „Świt” okazał się czymś więcej niż tylko przyzwoitym filmem na spotkanie z kumplami z dużą liczbą browarów i nachosów. Dobre recenzje i wyniki finansowe dały Snyderowi zielone światło do zrealizowania kolejnego projektu.
W 1998 roku Frank Miller publikuje swoją najbardziej znaną, zaraz obok „Sin City,” powieść graficzną „300” – komiks zainspirowany wydarzeniami historycznymi pod Termopilami, czyli słynnym epizodem drugiej wojny perskiej z 480 roku p.n.e. oraz filmem „300 spartan” w reżyserii Rudolpha Maté z 1962 roku. Podczas najazdu Persów na Grecję Leonidas, król Sparty, wraz z kilkoma tysiącami żołnierzy stawił zaciekły opór wielkiej armii perskiej. Spartanie bronili się w wąskim przesmyku pomiędzy skałami (nazywanym Wąwozem Termopilskim), więc najeźdźca nie mógł wykorzystać swojej przewagi liczebnej. Grecy bronili się do czasu, gdy jeden z ich rodaków zdradził Persom informację o drodze pozwalającej okrążyć Spartan. Leonidas, widząc swe fatalne położenie, odesłał znaczną część wojska, pozostawiając przy sobie tylko trzystu towarzyszy. Polegli, broniąc się do ostatniego żołnierza. Bitwa pod Termopilami po dziś dzień stanowi niezwykły przykład poświęcenia, bohaterstwa, waleczności. Opowieść zdobyła trzy nagrody Eisnera (czyli odpowiednik Oscarów w świecie komiksowym) i dziś zaliczana jest do klasyki współczesnego komiksu. Nic więc dziwnego, że dziełem Millera stosunkowo szybko zainteresowała się Fabryka Snów – producenci zwęszyli możliwości zarobienia odrobiny zielonych i dosyć szybko podjęli decyzję o ekranizacji. Wybór padł oczywiście na Zacka Snydera. I nie można było lepiej wybrać.
Podobnie jak wcześniej zrobił to Robert Rodriguez w swojej kolaboracji z samym Frankiem Millerem, przy ekranizacji „Sin City” Snyder stworzył niemalże ekranizację idealną. Komiksowe kadry stały się podstawą kadrów filmowych. Wiele scen w „300” do złudzenia przypomina plansze narysowane przez Millera, co dodatkowo potęgowane jest przez zastosowanie slow motion. Zachowana została charakterystyczna kolorystyka, projekty postaci, kostiumów i aranżacje kadrów – jednym słowem, film jest jakby żywym komiksem. Film po prostu wymiatał. „300” to mocne kino akcji, ociekające testosteronem, mające niewiele wspólnego (podobnie zresztą jak komiks) z prawdą historyczną. Postacie i wydarzenia znane z podręczników do historii mieszają się tutaj z egzotyką rodem z filmów fantasy czy nawet horrorów. Ale nikomu to nie przeszkadza. Snyder idealnie dawkuje składniki, tworząc przepyszne danie dla pożeraczy popcornu – sporo tu tryskającej krwi, wystylizowanych kadrów, scen walk przedstawionych z najdrobniejszymi szczegółami. Detal aż bije po oczach. To jeden z tych filmów, które zostały stworzone do oglądania w najlepszej jakości na płytach Blu-ray. Na uwagę zasługiwała również rewelacyjna ścieżka dźwiękowa.
Film okazał się sporym sukcesem kasowym. Krytycy również nie kryli zachwytu, nawet jeśli przebąkiwali coś o fabularnych uproszczeniach czy zbyt dużej dawce patosu. Dzięki zachwycającej stronie wizualnej wszyscy przymknęli oko na wylewający się z ekranu patos i podniosłe dialogi o męstwie i odwadze, które u innego reżysera przyprawiałyby o mdłości. Snydera okrzyknięto wizjonerem. Dla mnie jednak w dalszym ciągu pozostawał sprawnym rzemieślnikiem, jednym z lepszych w swoim fachu. Do czasu.
Wyobraźcie sobie komiks porównywalny z czołowymi dokonaniami z historii kultury. Komiks, któremu poświęca się prace naukowe na zachodnich uniwersytetach. Komiks uznawany za przełomowe wydarzenie w historii tego medium i taki, który wymieniany jest jednym tchem obok największych dokonań literatury i nie tylko. Komiks, który brutalnie rozprawia się ze stereotypami, jakie przyjęły się od czasów złotej ery superbohaterów, panującej w USA od lat 30. XX wieku. Ten komiks to „Watchmen” Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
„Watchmen” to z pozoru idealny materiał na film, lecz w rzeczywistości okazuje się praktycznie niemożliwy do zrealizowania. Unikalny sposób prowadzenia narracji czy operowania detalem sprawiają, że niemożliwe jest jego wykorzystanie w innym medium. Świadomy takiego stanu rzeczy Alan Moore nigdy nie zgadzał się na ekranizację, chociaż wielu próbowało go przekonać. Przez wiele lat na długiej liście twórców, którzy mogliby się tego podjąć, pojawiały się nazwiska takie, jak David Hayter (ostatecznie został tylko scenarzystą), Darren Aronofsky, Terry Gilliam czy Paul Greengrass. Jednak w 2009 roku jednemu człowiekowi się udało – dostał błogosławieństwo od autora komiksu, który jednak stwierdził, że i tak filmu nie obejrzy. Tym człowiekiem był nie kto inny, jak Zack Snyder.
Fabułę „Watchmen. Strażnicy” bardzo trudno streścić. Snyder przedstawia alternatywną Amerykę, wykreowaną w komiksie przez Moore’a i Gibbonsa. „Watchmen” to wielowątkowa, skomplikowana i barwnie nakreślona opowieść, ukazująca odmienny obraz zamaskowanych mścicieli niż ten, jaki znamy ze „Spider-Mana” czy „Supermana”. Tutaj każdy posiada jakieś blizny z przeszłości, które motywują jego działania, ale i również poddają w wątpliwość szlachetność ich pobudek. O każdym można by było z powodzeniem napisać kilka oddzielnych opowieści, z których każda byłaby idealnym materiałem na film. Żadna postać nie wysuwa się na pierwszy plan, żadna też nie jest jednoznaczna moralnie. To postacie ułomne na przeróżne sposoby, ale przez to pełnokrwiste, nie mniej ludzkie niż postacie u Dostojewskiego. Każdą z nich spokojnie można poddać psychoanalizie, wystawić diagnozę i… zamknąć w szpitalu psychiatrycznym. Nikt w „Strażnikach” – tak w oryginale, jak i w ekranizacji – nie jest ani jednoznacznie dobry, ani jednoznacznie zły. Nie ma tu mowy o nieskazitelnym Supermanie czy Batmanie, których działania określał kodeks, jasno mówiący o nie zabijaniu. Nie ma też miejsca na litość. Na brutalność odpowiada się jeszcze większą brutalnością. Droga do sprawiedliwości i uczynienia ze świata, jak mawia jeden z bohaterów, lepszego miejsca, jest naznaczona krwią i kłamstwem. Nie ma tu prostych wyborów, nic nie jest oczywiste. Bohaterowie często są zmuszeni do podjęcia decyzji, których konsekwencje są trudne do przewidzenia i które ciężko poddać jednoznacznej ocenie moralnej. Zarówno czytelnikowi komiksu, jak i widzowi filmu postawione zostaną pytania, na które ciężko jednoznacznie postawić odpowiedź. To właśnie wyróżnia dzieło Moore’a i Snydera spośród natłoku opowieści – zarówno graficznych, jak i filmowych – o superbohaterach.
Zack Snyder, podobnie jak przy ekranizacji „300”, odtworzył komiksowy świat w najdrobniejszych detalach. Reżyser z uporem maniaka trzyma się komiksowej fabuły, którą ciężko przełożyć na język filmowy i niemalże mu się to udaje. Nie sposób jednak było zamknąć w jednym filmie wszystko, co składa się na każdy z dwunastu zeszytów „Strażników”. Mimo trudności, Snyder wychodzi z tego obronną ręką. Pogrzeb Komedianta, tragiczny wpadek, który dał początek Dr. Manhattanowi, rozmowa Rorschacha z psychologiem, jest nawet motyw komiksu w komiksie… niemal każda pamiętna scena została wiernie odtworzona, z właściwymi emocjami i świetną muzyką. W rezultacie powstaje ponad trzygodzinne (w wersji ostatecznej) widowisko dla oczu, uszu i zmysłów. Film Snydera – do czego reżyser zdążył widzów już przyzwyczaić – zachwyca od strony wizualnej: zdjęcia i montaż są świetne. Po raz kolejny również możemy cieszyć oko charakterystycznym dla reżysera slow-motion, które po raz kolejny świetnie sprawdza się w scenach walk. W „Strażnikach” jest ich co prawda niewiele, ale jeśli już są, to właśnie dzięki charakterystycznemu spowolnieniu możemy cieszyć oczy pięknie wykadrowanymi obrazami i tym, co się na nich dzieje. Warto również zwrócić uwagę na charakteryzację i scenografię. Snyder nieźle sobie poradził z doborem obsady. Ilość bohaterów jak na jeden film jest spora, dlatego postawił na mniej znanych aktorów, dzięki czemu żaden z nich nie odwracał uwagi od pozostałych swoim znanym nazwiskiem.
Snyder swoimi „Strażnikami” stał się autorem najlepszej, moim zdaniem, ekranizacji komiksu. Z takim materiałem, jakim jest dzieło Morre’a i Gibbonsa wyszedł mu kawał ciężkiego kina, gorzkiego, krwawego i na swój sposób wiarygodnego. To kino ambitne, naszpikowane ogromną ilością odniesień i szczegółów, dające niekłamaną satysfakcję z odkrywania i dopasowywania do siebie elementów przedstawionej historii. Dlatego „Strażnicy” to film, który warto, a nawet trzeba obejrzeć więcej niż raz. I warto oglądać uważnie. Snyder postarał się, aby obraz nie odkrywał przed widzem wszystkich kart już po pierwszym seansie. Nie da się od razu ogarnąć w całości skomplikowanej intrygi, wychwycić wszelkich smaczków i zawiłości. Stąd właśnie film można obejrzeć aż w trzech wersjach – podstawowej, czyli kinowej, reżyserskiej i kompletnej, czyli tzw. “Ultimate Cut”. Obejrzenie każdej jest przeżyciem niezwykłym, jednak to właśnie wersja ostateczna daje możliwość rozkoszowania się najbardziej kompletną wizją „Strażników” według Zacka Snydera. Dla mnie to pozycja obowiązkowa i nieskromnie dodam, że powinna być również obowiązkowa dla wszystkich. Niestety obraz nie podzielił takiego sukcesu, jakim cieszył się „300”. Dla wielu wizjonerski reżyser, jakim go okrzyknęli, zacząć niebezpiecznie stąpać po równi pochyłej.
Jednak zanim Snyder popełnił pierwszy błąd w swojej karierze, w rok po genialnych „Watchmenach” zadebiutował w roli reżysera filmu animowanego. W 2010 roku światło dzienne ujrzał pełnometrażowy film animowany, który z powodzeniem mógł się równać z animacjami Pixara czy Dreamworks. „Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga’Hoole” to luźna adaptacja trzech pierwszych książek z liczącego sobie 16 części cyklu dla najmłodszych autorstwa Kathryn Lasky. Bohaterem animacji jest Soren – młoda sówka zafascynowana legendarnymi opowieściami o wojowniczych sowach, strażnikach zamieszkujących spowite mgłą drzewo Ga’Hoole. Niestety tej fascynacji nie podziela jego starszy brat Kludd. Tak się jednak składa, że los rzuca Sorena i jego brata w sam środek wielkiej przygody, która na zawsze zmieni ich życie. Okazuje się bowiem, że legendy o strażnikach z mglistego drzewa są prawdziwe, a bohaterom grozi niebezpieczeństwo, za sprawą konspirującej sowiej armii pod wodzą złego Stalowego Dzioba. Czy uda im się dotrzeć do Wielkiego Drzewa przed nieprzyjacielem? Czy spełni się marzenie Sorena o wstąpieniu w szeregi legendarnych Strażników Ga’Hoole? Czy zatem reżyser prawdziwie krwawych obrazów zaserwował małym dzieciom grzeczną bajkę na dobranoc? Nic bardziej mylnego.
Snyder po raz kolejny stworzył wizualne arcydzieło. Nad przepiękną animacją można by rozwodzić się godzinami, wielkie brawa należą się grafikom za wykreowanie hiperrealistycznego świata na czele z głównymi bohaterami, których futerko wydaje się prawdziwie mięciutkie w dotyku. To, czego nie mogło zabraknąć, to odrobina wartkiej akcji, której towarzyszy nieodłączne slow-motion. Snyder chyba bardziej niż zwykle przeciągał ujęcia spowalniając to i owo, eksponował detal, ciesząc tym samym oko widza. I chociaż nie ma tutaj tryskających na prawo i lewo fontann krwi, to i tak sama historia opowiedziana jest w mroczny sposób, momentami nieprzystępny dla najmłodszego widza. Fabuła – pomimo, że niezbyt skomplikowana – zawierała w sobie niestrawną jak na film animowany dla dzieci dawkę powagi, realizmu i przemocy. Z kolei dorośli, w przeciwieństwie do swoich pociech, mogą się poczuć nieco znużeni błahością i przewidywalnością fabuły. Dla nich ten film mógł się wydawać za lekki w tych momentach, w których dla dzieci był zbyt ostry. Stąd kategoria wiekowa zdaje się nietrafiona zarówno dla jednych, jak i dla drugich. Nie można mówić tutaj o dziele uniwersalnym. Twórca „300” jakby się zagubił, nie bardzo wiedząc do kogo skierować swój film. Mimo wszystko, osobiście uważam „Legendy sowiego królestwa” za twór warty uwagi. To nietypowe dziełko już nie emanuje takim magnetyzmem, jak poprzednie dokonania Snydera. Brak mu tego nienazwanego elementu, który sprawia, że na film wali się drzwiami i oknami, oraz łyka się go z całym zapleczem fabularnych uproszczeń, ale z pewnością nie został należycie doceniony. Do tej pory pozostaje dla mnie jedną z najlepszych animacji roku 2010.
Jak nietrudno zauważyć, Zack Snyder do tej pory sięgał po cudze materiały. Czy to klasyka horroru od Georga A. Romero, historie obrazkowe Franka Millera, czy komiksy Alana Moore’a i proza Kathryn Lasky. Zatem musiał nadejść czas na debiut z prawdziwego zdarzenia, w wypadku którego sam twórca stałby za przedstawioną historią. Tym filmem okazał się „Sucker Punch” z 2011 roku. To tym filmem Snyder miał udowodnić, czy zasłużenie okrzyknięto go wizjonerem współczesnego kina rozrywkowego, czy sprawnym rzemieślnikiem.
Zrodzony z twórczej wizji reżysera „Świtu żywych trupów” film przenosi nas do świata wyobraźni młodej kobiety, niejakiej Babydoll, który jest ucieczką od ponurej rzeczywistości. Zostaje bowiem ona niesłusznie oskarżona o zamordowanie własnej siostry i umieszczona przez ojczyma w zakładzie psychiatrycznym. Za pięć dni ma przejść zabieg lobotomii. W tym czasie dziewczyna kreuje alternatywny świat, w który ucieka, aby zapomnieć o traumatycznych wydarzeniach, których była i jest uczestniczką. W tym świecie musi zebrać pięć przedmiotów, aby uchronić się przed czyhającym na nią złoczyńcą i wydostać się ze szpitala. Pomagają jej dziewczyny, które również są pacjentkami tej mrocznej placówki.
Snyder w szczytowej formie, chciałoby się powiedzieć po przeczytaniu streszczenia fabuły. Jednak pierwsza myśl po obejrzenie jego w pełni autorskiego dzieła każe odrzucić takie stwierdzenie. Na pierwszy rzut oka nic tu nie trzyma się kupy. Moje pierwsze skojarzenia wędrowały gdzieś w stronę Guilerma del Toro i jego „Labiryntu Fauna”, tylko że w epoce gier wideo. Czego tutaj nie ma? Snyder miksuje wszystkie gatunki filmowe, które są mu na rękę – dramat miesza się z kinem akcji, science fiction z fantasy, oprócz tego mamy tutaj film samurajski i post apokaliptyczne zombie movie w klimatach kina wojennego. Wszystko bogate w szczegóły i dynamizm rodem z najtańszych gier komputerowych – wszędzie coś się dzieje. Oprócz tego mamy tutaj elementy musicalu, które są jakby kiepskim połączeniem „Przerwanej lekcji muzyki” i „Moulin Rouge”. Wszystko to wygląda jak jeden długi teledysk, do którego zresztą dobrano ciekawą muzykę, czym Snyder udowadnia, że ma pod tym względem niebanalny gust (sekwencja początkowa do „Sweet Dreams” w sennym wykonaniu Emily Browning robi piorunujące wrażenie; to najlepsza część całego filmu). Jednak w ostatecznym rozrachunku ten film wydaje się najsłabszy z dotychczasowych dzieł Snydera. Jego najwiekszym mankamentem są celowe zawijasy fabularne i fantazyjne wyolbrzymienia, sprawiające wrażenie wprowadzonych na siłę, jakby miały ukryć miałkość i banalność przedstawionej historii.
O ile fabularnie jest kiepsko, to na szczęście „Sucker Punch” wygrywa na tym polu, na którym wysokim poziomem mogło się poszczycić każde poprzednie dzieło Snydera. Bo to również wizualny majstersztyk – pełen typowego dla reżysera slow-motion i zapierających dech w piersiach efektów wizualnych. W „Sucker Punch” zobaczymy wszystkie smaczki, którymi reżyser z powodzeniem raczył nasze gałki oczne w poprzednich filmach. Chwilami ma się wrażenie, że ogląda się jakąś dziwaczną powtórkę z „300” czy „Strażników”. I jest coś jeszcze, co sprawia, że mam z tym filmem przyjemne skojarzenia. Bo jest w „Sucker Punch” coś niepokojącego, co mi się podobało. O genialnym prologu już wspominałem, ale również trafiła mnie końcówka, która niespodziewane kontrastowała z całą resztą. Bardzo przypadł mi do gustu stonowany, mroczny i pesymistyczny finał, odgrywający poniekąd rolę wyciszenia po napompowanej akcją środkowej części filmu. Podobnie jak w „Strażnikach” – ci, którzy liczyli na efektowne boom ending, srogo się zawiedli.
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-language:EN-US;}
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-language:EN-US;}
Kim zatem jest Zack Snyder? Wizjonerem czy rzemieślnikiem? Moim zdaniem jest kimś pośrodku. Obecnie ten twórca znajduje się na rozdrożu swojej kariery i trudno określić, w którą stronę podąży. Prawdopodobnie przekonamy się o tym po seansie „Człowieka ze stali” (dziś premiera), czyli kolejnej próbie podejścia do ekranizacji losów Supermana, czyli Jezusa Chrystusa historii komiksowych. Obaw jest wiele, bo owszem – Snyder mógłby spieprzyć ten film. To nie jest postać rodem ze „Strażników”, nie jest tak pokręcona, jak bohaterowie jego filmów. Jednak Christopher Nolan czuwający na stołku producenckim daje nadzieje na coś cholernie ambitnego. Pierwsze recenzje zza oceanu są jednak umiarkowane, żeby nie powiedzieć – zbyt ostrożne. Co więcej, Snyder został wybrany na reżysera kolejnego filmu wywodzącego się z franczyzy „Gwiezdnych wojen”. Zatem jego dalsze losy jako twórcy są dosyć niepewne i nawet ja sam nie wiem, jak one się potoczą…