Z Archiwum X: The Post-Modern Prometheus
Są filmy, postaci, seriale, do których wracać można bez końca, znajdując w nich za każdym razem coś innego, odmiennego, a czasem po prostu szukając znajomych wrażeń zapadłych głęboko w pamięci. Z Archiwum X, jeden z najlepszych seriali, jakie stworzyła amerykańska maszyna telewizyjna, przez dziewięć kolejnych sezonów straszył wizjami globalnego spisku, monstrami i wytworami wynaturzonej psychiki czarnych bohaterów.
Jednak na przestrzeni tych dziewięciu lat jego powstawania pojawiło się również kilka odcinków innych niż wszystkie, niby pozostających w estetyce horroru, thrillera, science fiction, a jednak w pewien sposób oderwanych od świata Z Archiwum X. Czasem poważnych, a czasem mniej. Każdy wart byłby osobnego przybliżenia, ale jest wśród nich jeden szczególny. Wyreżyserowany przez twórcę serialu, Chrisa Cartera, jest swoistym hołdem złożonym przez niego twórcom horroru. Równocześnie zdradza jego źródła inspiracji, bystre oko obserwatora i talent do żonglerki cytatami. Już w samym tytule – Post-Modern Prometheus, bo o nim mowa – co bardziej zagorzali wielbiciele prozy Mary Wallstonecraft Shelley dostrzegą czytelne nawiązanie do jej epokowego Frankensteina, którego wszak pełna nazwa to Frankenstein, albo Nowoczesny Prometeusz.
Nie ostatnie to nawiązanie do dzieła żony Percy’ego Shelleya. To, co u niej jednak jest osią akcji, czyli wynaturzona ojcowsko-synowska relacja między Wiktorem a jego Dziełem, u Cartera schodzi na drugi plan. Tutaj lekarzem rzucającym wyzwanie Stwórcy jest doktor Polidori. Nomen omen jest to postać odwołująca się do rzeczywistej osoby lekarza, który słynnej nocy w Villa Diodati nad Jeziorem Genewskim, Anno Domini 1816, wraz z lordem Byronem („najbardziej zepsutym człowiekiem Anglii”) i małżeństwem Shelleyów, znudzony seksualnymi ekscesami, postanowił napisać opowieść o duchach, która dała między innymi początek właśnie Frankensteinowi. W telewizyjnej rzeczywistości Z Archiwum X twór doktora Polidoriego nie jest jednak oszalałą z rozpaczy maszyną do zabijania, choć podobnie jak pierwowzór pragnie miłości i ciepła. A tego, będąc potwornie zniekształconym, doznać może tylko od podobnego sobie.
Rzecz dzieje się w końcu XX wieku, nie wchodzi więc w rachubę bezczeszczenie cmentarzy i kostnic. O nie, Polidori dysponuje dalece bardziej wyrafinowanym narzędziem kreacji – genetyką („boskość” owładniętego naukowym szaleństwem doktora jest tu dodatkowo podkreślana sposobem filmowania – w wielu scenach oglądamy go z żabiej perspektywy). Carter z podziwu godną erudycją odwołuje się nie tylko do sztandarowego przedstawiciela powieści gotyckiej, ale co równie ważne, a może nawet ważniejsze w kontekście „wizualności” zjawiska, do jej pierwszej ekranizacji w reżyserii Jamesa Whale’a z roku 1931 ze słynnym Borisem Karloffem w roli głównej. I to odwołuje się bardzo dosłownie, nie tylko garściami czerpiąc z jego estetyki czy poszczególnych scen, ale również wybierając raczej rzadko spotykaną w produkcjach telewizyjnych czarno-białą stylizację.
Frankenstein jest głównym, ale z pewnością nie jedynym źródłem inspiracji Cartera, który prezentuje nam porywający kolaż swoich filmowych fascynacji, tropów i odwołujących się do inteligencji widza mrugnięć okiem. Wypełnia fabularny szkielet Postnowoczesnego (lub, jak kto woli, postmodernistycznego) Prometeusza śmiałymi nawiązaniami do innych, klasycznych i często już kultowych pozycji amerykańskiej kinematografii. Znajdziemy tu i Maskę Petera Bogdanovicha, przejmującego Człowieka słonia Davida Lyncha, niezrozumianego i odrzuconego Edwarda Nożycorękiego Tima Burtona.
Carter bawi się razem z widzem, pokazując, że serial telewizyjny może być jednocześnie źródłem i rezultatem zabawy, mimo że na małym ekranie. Zabawy, bo choć tematyka pierwowzorów, z których bogato czerpał, jakby do uśmiechu nie prowokuje, to nie sposób odmówić jej pierwszorzędnego, czarnego poczucia humoru. Nawiązania, które się w nim pojawiają, też do przypadkowych nie należą. Bo czy przypadkiem może być, że każdy z wymienionych obrazów to opowieść o odrzuconym przez społeczeństwo outsiderze wyklętym przez bliźnich z powodu swojej odmienności? A pojawiający się w każdym z nich motyw ojcowsko-synowskich relacji? To aż prosi się o odrębną interpretację.
Warstwa czysto fabularna jednak w przypadku Post-Modern Prometheus ustępuje chwilami miejsca równie istotnej, o ile nie ważniejszej nawet obserwacji socjologicznej, a właściwie jej krzywozwierciadlanemu odbiciu – satyrze na amerykańskie społeczeństwo. Krzywe zwierciadło ironii ukazuje prowincjonalną Amerykę w pigułce: zapatrzoną w ekran telewizora, z gustami i opiniami kształtowanymi przez tabloidy, pod rządami uprzedzenia i ksenofobii. Talk show Jerry’ego Springera jest tu wyrocznią, a wystąpienie w nim szczytem marzeń.
Myliłby się jednak ktoś, myśląc, że jest to satyra złośliwa. Carter, rysując niezbyt pochlebny obraz Ameryki, robi to w sposób łagodny i żartobliwy. Uśmiecha się raczej i pochyla nad ułomnościami niż rechocze szyderczo z wyżyn swojej intelektualnej przewagi. Ponieważ cała historia ma strukturę przypowieści, nie mogło w niej również zabraknąć przewrotnego morału, mocno wykręconego, dodajmy, jak na Archiwum X przystało. Uprzedzenie zostaje napiętnowane, a ogarnięta ksenofobicznym szałem tłuszcza otrzymuje okazję bliższego przyjrzenia się sobie samej, okazując się wytworem tego samego postrzelonego demiurga, co prześladowana przez nich istota.
Kolejną, trzecią już warstwą, której nie sposób pominąć, jest ta formalna. Tu ujawnia się kolejny dwuznaczny zabieg autora, który samym tytułem wskazuje nie tylko na główne źródło inspiracji, ale również formy. Jest bowiem Post-Modern Prometheus opowieścią od pierwszej do ostatniej minuty postmodernistyczną w „duchu i ciele”. Postmodernizm, odmieniany w tysiącach recenzji na każdy z możliwych sposobów, kojarzony z łączeniem stylów, budowaniem nowego ze znanych od lat klocków i żonglerką gatunkami, został praktycznie, celowo i ostentacyjnie wręcz ucieleśniony w formie tego właśnie odcinka X-files. Serial telewizyjny – wytwór popkulturowej maszynki do mielenia mózgów staje się tutaj kpiną z siebie samego, autoironiczną opowieścią symbolicznie wziętą w nawias umowności, którym okazuje się… okładka komiksu.
Jak pewnie zdążył się już zorientować nie tylko fanatyk Archiwum, Prometeusz nie jest zwyczajnym odcinkiem tego niezwyczajnego serialu. Carter, który raczej rzadko stawał za kamerą Archiwum, historię inspirowaną Frankensteinem planował nakręcić już od kilku sezonów. Temat jednak niejako wymykał mu się aż do czasu, kiedy konsultant naukowy serialu podsunął mu informację o naukowcu, który wyodrębnił gen umożliwiający manipulację niemal dowolnymi cechami fizycznymi wybranych gatunków owadów. On stał się pierwowzorem doktora Polidori, a Carter zyskał fabularny motyw do sfilmowania historii, która „chodziła” za nim od dłuższego czasu. Pierwotnie w tym właśnie odcinku miały wystąpić dwie amerykańskie gwiazdy – Roseanne Barr i Cher – które ze względu na niemożność pogodzenia terminów dni zdjęciowych ostatecznie zostały zastąpione innymi aktorkami.
Owoc fascynacji Cartera Frankensteinem przyniósł mu siedem nominacji do nagrody Emmy – telewizyjnego Oscara (ostatecznie otrzymał tylko jedną statuetkę) – a jeden z jurorów po seansie odwrócił się do kolegi i zapytał: „Co ten gość palił?!”. Palił czy nie, Post-modern Prometheus stał się jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym w historii serialu odcinkiem Z Archiwum X.
korekta: Kornelia Farynowska