search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Woody Allen i jego filmy cz.8 (1999-2005)

Piotr Han

2 sierpnia 2013

REKLAMA

Ósma część zestawiania twórczości Allena zostanie otwarta („Słodki drań”) i zamknięta („Wszystko gra”) przez dwa wybitne filmy. Pomiędzy nimi znalazły się dzieła, które spotkały się z nieco chłodniejszym przyjęciem krytyków („Drobne cwaniaczki”, „Klątwa skropiona”, „Koniec z Hollywood”,” „Życie i cała reszta”, „Melinda i Melinda”). Zapraszamy jednak do przeczytania całego artykułu. Pada w nim kilka kontrowersyjnych tez, które można (ale nie trzeba) śmiało wyśmiać lub skrytykować.


– What do you think of when you play? What goes through your mind?

– Yeah, that I’m underpaid. I think about that sometimes.

„Słodki drań” jest filmem biograficznym, który opowiada historię wybitnego, ale zapomnianego gitarzysty jazzowego, Emmeta Raya (Sean Pean). Właściwa akcja co jakiś czas przerywana jest wypowiedziami współczesnych znawców Jazzu oraz samego Woody’ego Allena.

Emmet Ray – mimo wielkiego talentu – nie miał łatwego życia. Muzyka była jedyną rzeczą, która mu wychodziła. Gdy odkładał gitarę, stawał się egoistycznym i podłym człowiekiem. Ciągle tonął w długach – z powodu alkoholu (a konkretnie jego nadmiaru) nagminnie opuszczał swoje występy. Ray uważał się za drugiego po Django Reinhardtcie gitarzystę świata. Darzył cygańskiego wirtuoza niemal boską czcią – za każdym razem, gdy go spotykał, tracił przytomność. Osobną sprawą był jego stosunek do kobiet – powiedzieć, że był niewierny, to nic nie powiedzieć. Na jego usprawiedliwienie trzeba jednak wspomnieć, że był szczery – już po kilku minutach rozmowy jego charakter wychodził na wierzch. Kobiety od początku wiedziały, w co się pakują.

Dlaczego tak wybitny i kontrowersyjny artysta nie jest współcześnie znany? Odpowiedź jest prosta: bo nigdy nie istniał. Historia przedstawiona w „Słodkim Draniu” jest w stu procentach owocem wyobraźni pewnego niewysokiego dżentelmena z Nowego Jorku. Taka forma opowiadania już na wstępie dodaje filmowi niepowtarzalnego uroku i oryginalności.

Woody Allen znany jest ze swojego zamiłowania do jazzu. Muzyka to jego pasja – niemal na równi z kinem. Powszechnie znany jest fakt, że w wolnych chwilach Woody półprofesjonalnie gra na klarnecie, trudno byłoby jednak określić do mianem wybitnego muzyka. W ramach rekompensaty stara się więc przemycić do swoich filmów tak dużo jazzu, jak to tylko możliwe. W każdym jego dziele pojawiają się jazzowe standardy. Było więc oczywiste, że prędzej czy później nakręci jakiś film, w którym ten rodzaj muzyki będzie odgrywał jedną z głównych ról.

Kręcąc „Słodkiego drania”, Allen mógł więc połączyć obie swoje pasje. Wyszło z tego naprawdę kapitalne kino. Film o muzyce, o istocie sztuki. Emmet Ray jest prawdziwym artystą – kocha wyłącznie swoją muzykę, nic innego się dla niego nie liczy. Reszta świata stanowi jedynie publiczność, która istnieje wyłącznie po to, aby podziwiać jego grę. Allen stawia w tym filmie bardzo ciekawe pytania, na które ciężko udzielić prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Czy artystom wolno więcej niż zwykłym ludziom? Co czyni człowieka prawdziwym twórcą? Całość opowiedziana jest z dystansem i nienachlanym humorem. Dodatkowo, świetnie oddany został klimat epoki – zdjęcia, kostiumy i, przede wszystkim, scenografia stoją na bardzo wysokim poziomie.

Osobna sprawa to aktorstwo. Sean Pean daje w tej roli prawdziwy popis. Jego bohater to prawdziwy drań – jest tak antypatyczny, jak to tylko możliwe. Słodki jest jedynie w czasie gry na gitarze. Pean jednak nie popadł w groteskę, co przy takim scenariuszu było nie lada wyczynem. Co więcej, jego Ray jest postacią niejednoznaczną, można mu współczuć a nawet – o zgrozo – darzyć go pewną sympatią! A patrząc chłodnym okiem na słowa i czyny, które kazał mu wypowiadać i popełniać Allen, nie powinno mieć to miejsca! (Coś podobnego osiągnął Marlon Brando w „Tramwaju zwanym pożądaniem”; w oryginalnej sztuce teatralnej grany przez niego bohater był jednowymiarowym chamem i prostakiem, jednak w interpretacji charyzmatycznego Marlona Stanley Kowalski stał się niejednoznaczną postacią, z którą część widzów sympatyzowała, co de facto było sprzeczne z duchem sztuki Tennesseego Williamsa. – Jeżeli znacie inne przykłady ról większych niż scenariusz, to możecie się śmiało podzielić).


Na osobny akapit zasługuje również kreacja Samanthy Morton. Aktorka wciela się w rolę niemej dziewczyny Raya. Jak łatwo się domyślić, jej gra opiera się głównie na spojrzeniach. Aktorka doskonale wywiązała się z tego niełatwego zadania. Udało jej się nie popaść w karykaturę – wyraża emocje niemal bez uciekania się do teatralnych min lub gestów.

Ciekawostka: Allen napisał pierwszą wersję scenariusza do „Słodkiego drania” w latach 70. Zamierzał nakręcić na jego podstawie film zatytułowany „Jazz Baby”. Nowa wytwórnia jednak zaoponowała i chciała, aby wyreżyserował dla nich jakąś kasową komedię. Scenariusz trafił do szuflady na blisko trzydzieści lat, ale w końcu został zrealizowany.

Mrożąca krew w żyłach ciekawostka: Woody Allen początkowo sam chciał zagrać głównego bohatera „Słodkiego drania”. Na szczęście ręka opatrzności go przed tym uchroniła. W dalszej części artykułu napiszę parę zdań o filmie, który nie miał tyle szczęścia.

– What would you say if I told you that you were married to a very brilliant man?

– I’d say I’d have to be a bigamist.
Drobne cwaniaczki” to swego rodzaju powrót do korzeni. Klimatem film ten zbliżony jest do pierwszego w pełni autorskiego projektu Allena – „Bierz forsę i w nogi” z 1969 roku. Przypomnijmy: „Bierz forsę…” to oparta na prostych gagach komedia, której głównym bohaterem jest grany przez Woody’ego niezbyt rozgarnięty (delikatnie mówiąc) przestępca. To samo można powiedzieć o „Drobnym cwaniaczku” Rayu, który po odsiedzeniu wyroku za nieudany napad nie porzucił marzeń o wielkim skoku. Pracuje co prawda jako pomywacz, ma jednak plan, jak łatwo wejść w posiadanie dużych pieniędzy – wystarczy wynająć lokal nieopodal banku i wspólnie z kolegami zrobić podkop, podczas gdy żona w charakterze przykrywki będzie prowadziła ciastkarnię.

Pierwszy akt filmu niemal w stu procentach utrzymany jest w konwencji filmów o „głupkach, którzy próbują włamać się do banku”. Cała „gangsterska” ekipa nie ma pojęcia o swoim fachu, a każde ich posunięcie naznaczone jest półdebilizmem. Pierwsze minuty są lekką i bezpretensjonalną komedią. Żarty są błahe, ale ogląda się to przyjemnie i bez poczucia zażenowania.

Film jednak szybko skręca w niespodziewanym kierunku – uwaga spoiler, ale twist, o którym będzie mowa następuje w okolicach trzydziestej minuty, więc ta wiedza nie popsuje nikomu seansu – pieczone przez żonę Raya ciasteczka zaczynają się cieszyć wielkim powodzeniem. Wkrótce mała piekarnia przeradza się międzynarodową korporację. Ray, jego żona i reszta ferajny stają się obrzydliwie bogaci. Dowiadujemy się tego z przezabawnego telewizyjnego reportażu o firmie Sunset Cookies – z całą pewnością jest to jeden z najlepszych segmentów „Drobnych cwaniaczków”.

Od tego momentu film przeistacza się z komedii o napadzie na bank w komedię o starciu prostych, ale szczerych ludzi z obłudnymi elitami. Są tu wszystkie najważniejsze klisze bez których nie może się obejść żadna szanująca się produkcja z tego podgatunku. Nuworysze są sympatyczni, ale nie mają gustu i obycia, pragną to jednak zmienić. Intelektualiści chcą się wkraść w ich łaski jedynie dla pieniędzy. Prości ludzie (a ściśle rzecz ujmując – żona Raya, Frenchy) dają się zmanipulować, ale ostatecznie dochodzą do wniosku, że wolą wieść skromnie skromne życie, niż udawać kogoś, kim nie są.

Nie będę ukrywał, że pierwsza, gangsterska część filmu podobała mi się znacznie bardziej. Po wspominanym wcześniej twiście „Drobne cwaniaczki” wyraźnie zwalniają tempo. Oczywiście pojawia się kilka scen-perełek i śmiesznych dialogów, jednak całość wydaje się rozwleczona (chociaż trwa jedynie 90 minut) i nie porywa. Błyskotliwy pomysł (złodzieje dorabiający się na ciasteczkach) był materiałem na doskonałą nowelkę i dobrze sprawdziłby się jako część składowa innego filmu (coś na zasadzie „Zagłady Edypa”).


Niestety Allen postanowił zrobić z tego pełny metraż. Wydaje mi się, że oryginalny pomysł Woody’ego „kończył się” się na scenie reportażu przedstawiającego głównych bohaterów jako członków zarządu miasteczkowej firmy. Ciąg dalszy sprawia wrażenie dopisanego na siłę lub też mechanicznie przeniesionego z jakiegoś innego, nigdy niezrealizowanego scenariusza. Świadczy o tym chociażby fakt, że później praktycznie nie pojawią się już członkowie nieporadnej złodziejskiej ekipy, którzy odgrywali dużą rolę w pierwszym akcie. Dodatkowo, cała dalsza intryga była nieznośnie przewidywalna i mocno naciągana – nawet jak na beztroską komedię. Szkoda tylko Hugh Granta, który był dosłownie o krok od stworzenia zapadającej w pamięć kreacji, jednak jego postać była tak sztampowo napisana, że nie było możliwości, aby wycisnąć z tego materiału coś więcej.

Niemniej, mimo tych licznych wad i zmarnowanego potencjału, „Drobne cwaniaczki” w dalszym ciągu są sympatyczną komedią, którą z braku laku można bez bólu obejrzeć w niedzielne popołudnie. A potem szybko o niej zapomnieć.

The house is messy. If I knew you were coming I’d have rearranged the dirt.

Lata czterdzieste. C.W. Briggs (oczywiście Allen), doświadczony detektyw pracujący dla firmy ubezpieczeniowej, zostaje poddany hipnozie przez złowrogiego magika. Pod wpływem uroku dokonuje kilku kradzieży, których później nie pamięta i nie zdaje sobie sprawy, że sam jest złodziejem, którego tropi. A jakby tego było mało, w pracy musi stawiać czoła nowej przełożonej (przeciętna Helen Hunt), która za wszelką cenę chce usprawnić pracę biura.

„Klątwa skorpiona” zalicza się do postmodernistycznego nurtu w twórczości Woody’ego Allena. Po Bergmanie („Wnętrza”, „Inna kobieta” i wiele innych), Fellinim („Wspomnienia z gwiezdnego pyłu”, „Celebrity” ), niemieckim ekspresjonizmie („Cienie we mgle”) przyszła kolej na allenowską interpretację czarnego kryminału i twórczości Billy’ego Wildera. Allen szczególnie mocno inspirował się „Podwójnym ubezpieczeniem” – w tamtym filmie główny bohater również był ubezpieczeniowym detektywem, który prowadził śledztwo we własnej sprawie. Allen czerpał też pełnymi garściami z innego filmu genialnego reżysera urodzonego w Suchej Beskidzkiej – „Garsoniery”.

Jeżeli Woody Allen może być do kogoś porównywany, to właśnie do Wildera. Ten legendarny reżyser potrafił perfekcyjnie łączyć humor z powagą, był mistrzem błyskotliwych dialogów i niespodziewanych puent. Był też niemal tak pracowity, jak Woody. Nie wypuszczał co prawda filmów regularnie, co 12 miesięcy, ale przerwy dłuższe niż 2 lata zdarzały mu się sporadycznie. A trzeba mieć też na uwadze, że w tamtych latach praktycznie nie istniało jeszcze kino autorskie, kino niezależne (w każdym razie na pewno nie w Hollywood), a proces produkcyjny wyglądał zupełnie inaczej niż w czasach Allena, pozycja reżysera również była nieporównywalnie słabsza. Wilder musiał znaleźć kompromis między swoimi artystycznymi ambicjami a biznesowymi wymaganiami wytwórni. Co też mu się zazwyczaj udawało.

Billy Wilder był znacznie bardziej wszechstronnym twórcą niż Allen. Dobrze czuł się niemal we wszystkich gatunkach, którym stawiał czoła. Woody’emu natomiast bardzo rzadko udaje się wyjść poza „swoje” kino, a jeszcze rzadziej taka eskapada kończy się sukcesem. Nie jest to zarzut, chcę tylko zwrócić uwagę na różnice w profilach artystycznych obu panów.


Żeby dłużej nie owijać w bawełnę – „Klątwa skropiona” jest słabym czarnym kryminałem i słabą wariacją na temat kina Billy’ego Wildera. Cały sztafaż kina lat czterdziestych wydaje się jedynie dekoracją (chociaż scenografia i warstwa techniczna stoją na bardzo wysokim poziomie). Jest to klasyczny film Allenowski udający kryminał, który od reszty różni się tym, że bohaterowie są inaczej ubrani i palą dużo papierosów. Po prostu nie czuć ducha tamtego kina, bo w „Klątwie skorpiona” wszystko jest na niby. Dodatkowo, cięte wymiany zdań miedzy bohaterem Allena i Helen Hunt – również utrzymane w duchu Wildera – wydają się dodane na siłę, brakuje w ich lekkości i humoru. To po prostu tekturowy hołd.

Jednak „Klątwa skorpiona” – jako film sam w sobie – nie jest taka zła. Ogląda się to przyjemnie. Nawet przez krótką chwilę zapomniałem, że ten film mi się nie podoba i w napięciu śledziłem akcję – niezbyt dużym napięciu, ale zawsze. Nieco razić może, że w kilku momentach akcja posuwa się do przodu tylko i wyłącznie dlatego, że tak było wygodnie Woody’emu-scenarzyście – jak jakaś deus ex machina. „Klątwa skropiona” została zrobiona na autopilocie, ale nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Po raz kolejny: do obejrzenia i zapomnienia.

Warto jeszcze zwrócić uwagę, iż zdaniem samego Woody’ego Allena jest to jego zdecydowanie najgorszy film. Woody uważa, że zrobił wielki błąd obsadzając siebie w roli głównej i że gdyby wybrał kogoś „twardszego” do roli detektywa-podrywacza, „Klątwa…” wiele by zyskała. Bardzo możliwe. Niestety, Allen w tym przypadku nie mógł sobie pozwolić na luksus nakręcania tego filmu jeszcze raz (jak w przypadku „Września” z 1987 roku). Jednak nawet gdyby w porę poskromił swoje ego, to „Klątwa skorpiona” nie stała by się arcydziełem.

Would you recommend this film to a friend?

-Not unless I was friendly with Hitler…”

-You know, I would kill for this job, but the people I want to kill are the people offering me the job.”

Pod koniec lat siedemdziesiątych fani Allena rzucali na niego gromy za to, że zaprzestał kręcenia lekkich komedii i przerzucił się na robienie poważniejszego kina. Na początku XXI wieku ta sytuacja się powtórzyła, tyle że na odwrót. Woody Allen był atakowany za to, że kręci niegodne jego talentu komedyjki. Szczyt krytyki nadszedł w 2002 roku, gdy po „Drobnych cwaniaczkach” i „Klątwie skorpiona” Woody wprowadził do kin kolejny film wagi lekkiej – „Koniec z Hollywood”.

Val (Woody) jest znanym reżyserem, jednak chwile jego artystycznej chwały dawno minęły. Obecnie zmuszony jest kręcić uwłaczające jego dumie reklamy. Z powodu trudnego charakteru żadni poważni producenci nie chcą już z nim współpracować. Jednak w pewnym momencie – dzięki byłej żonie (Tea Leoni) – trafia się mu okazja wyreżyserowania dużego filmu. Val zdaje sobie sprawę, że porażka lub wycofanie się z tego projektu będzie dla niego równoznaczna z ostateczną zawodową śmiercią. Dlatego też, gdy ze stresu traci wzrok, próbuje utrzymać ten fakt w tajemnicy, aby za wszelką cenę dokończyć film.

Czy „Koniec z Hollywood” jest naprawdę tak zły? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna – nie. Ten film ogląda się bez bólu. Punkt wyjścia jest naprawdę ciekawy, a perypetie pechowego reżysera śledzi się z jako takim zainteresowaniem. Wiele gagów i dialogów jest naprawdę śmiesznych i niemal błyskotliwych (zwracam na to uwagę, bo niestety nie o wszystkich komediach z tego etapu twórczości Allena można to powiedzieć). W czym więc tkwi problem?

Ten film jest totalnie przeciętny i nie budzi żadnych emocji. To przyjemna rozrywka, o której zapomina się pięć minut po seansie. Nie jest też aż tak śmiesznie, żeby wybaczyć niedociągnięcia dramaturgiczne. W stosunku do „Klątwy Skorpiona” jest co prawda pewien progres, ale przez lata Allen przyzwyczaił nas do o wiele wyższego poziomu.

Woody Allen znany jest z tego, że nie przykłada wielkiej uwagi do odbioru swoich filmów. Gdy któreś z jego dzieł odniesie sukces kasowy i/lub frekwencyjny, nie popada w euforię, po klęsce zaś nie wpada w heroinowe odrętwienie. Dlatego też tym większą uwagę zwracają jego pełne rozgoryczenia komentarze na temat absolutnej klęski filmu „Koniec z Hollywood”. Allen twierdzi, że jest to jeden z najbardziej dowcipnych filmów w jego karierze i że gdyby tylko widzowie poszli do kin, to by go docenili. Ale z jakiegoś powodu zostali w domach…


Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to stara śpiewka, powtarzana przez wszystkich niedocenionych artystów obarczających winą za klęskę widzów (i oczywiście krytyków), którzy nie poznali się na Arcydziele. Wydaje mi się jednak, że w tym przypadku jest jednak inaczej. Sporo filmów Allena spotkało się z chłodnymi recenzjami, większość zaś słabo radziła sobie w kinach. Tylko o „Koniec z Hollywood” reżyser wypowiada się z takim żalem. Nie jest łatwo być sędzią we własnej sprawie. Na szczęście w przypadku jego pozostałych „ulubionych dzieci” („Hannah i jej siostry”, „Wszystko gra”) reszta wszechświata podziela zachwyt Nowojorczyka.

Ciekawostka: jest to pierwszy film w karierze Allena, który nie doczekał się premiery w Wielkiej Brytanii.

Ciekawostka 2: postać chińskiego autora zdjęć, który nie zna ani słowa po angielsku, wzorowana jest na osobie Fei Zhao. Allen współpracował z nim przy trzech filmach, zawsze porozumiewali się przez tłumacza. Allen twierdzi, że taka forma komunikacji nie stwarzała najmniejszych trudności w czasie zdjęć.

Okay. Okay, I slept with Ron Keller. But I didn’t do it because I care about him.

– No? What then? To punish him?

Woody Allen, jak wiadomo, jest nie tylko reżyserem i aktorem, ale również człowiekiem pióra. Oprócz scenariuszy pisuje sztuki teatralne, felietony i krótkie opowiadania. Wszystkie te utwory zbierają z reguły wysokie noty. Na początku XXI wieku Woody zapragnął jednak spróbować swoich sił na nowym polu – chciał napisać powieść. Zdawał sobie sprawę, iż – ze względu na swoją pozycję i renomę – ta książka odniesie duży sukces bez względu na wartość artystyczną. Dlatego przed premierą pokazał rękopis kilku zaufanym osobom. Po ich reakcjach wywnioskował, że jego powieść nie zalicza się do najwybitniejszych dzieł tego gatunku. Allena nie interesowało wydanie przeciętnej książki, więc powieść nigdy nie ujrzała światła dziennego. Ostatecznie zdecydował się wykorzystać wiele jej fragmentów w filmie „Życie i cała reszta”.

Młody komik, Jerry Falk (znany z „American Pie” Jason Biggs), zakochuje się w pięknej, ale totalnie niezrównoważonej Amandzie (Christina Ricci). Ich związek nie ma przyszłości, Jerry to widzi, ale nie potrafi w żaden sposób rozwiązać tego problemu. Dodatkowo, kariera chłopaka jest hamowana przez nieudolność jego menadżera (mała rola Danny’ego DeVitto). Jerry odnajduje spokój jedynie w towarzystwie domorosłego filozofa (Allen).

Niestety, przeciętnej powieści nie udało się przerobić na dobry film. „Życie i cała reszta” jest typową allenowską opowieścią o miłości, niestałości uczuć i problemach egzystencjalnych trapiących intelektualistów z Nowego Jorku. Woody Allen poruszał te kwestie w wielu swoich filmach – w większości przypadków ze znacznie lepszym skutkiem. Jeżeli ktoś nigdy nie widział żadnego z dzieł tego reżysera, to oczywiście nie będzie mu przeszkadzała wtórność. Jednak po co zaczynać przygodę z twórczością tak wybitnego artysty od jednego z jego mniej wybitnych filmów? Zwłaszcza że nie ma tutaj zbyt wielu naprawdę błyskotliwych dialogów, brakuje również wybitnego aktorstwa (!). Wystarczy tylko wspomnieć, że zdecydowanie najbardziej zapada w pamięć rola samego Woody’ego Allena.


Jednak jeżeli „Życie i cała reszta” akurat leci w telewizji, a pilot leży daleko i na dodatek nie ma w nim baterii, to można przeżyć seans bez większych strat moralnych. W filmie pojawia się kilka motywów, na które mimo wszystko warto zwrócić uwagę. Jason Biggs gra tutaj młodsze wcielenie typowego allenowskiego bohatera. Ten motyw był już przez reżysera wykorzystywany („Celebrity”, „Strzały na Broadwayu”), tutaj jednak ten „awatar” pobiera nauki od „starego” Allena we własnej osobie. Dojrzały Allen uczy swoje młodsze alter ego, jak wziąć życie we własne ręce i nie dawać się wykorzystywać innym. Oczywiście nie można stawiać znaku równości miedzy osobą reżysera i scenarzysty a kreowanym przez niego bohaterem. Zwłaszcza gdy jest on paranoikiem, który nieustannie przygotowuje się na powtórkę z Holokaustu. Co ciekawe, jest to chyba jedyny film Woody’ego Allena, w którym reżyser tak wiele miejsca poświęcił kwestii żydowskiej. Niestety, ten jakże ciekawy wątek nie został rozwinięty. A szkoda, bo gdyby Allen zdecydował się na poważnie zabrać za ten temat, to mógłby stworzyć naprawdę ważne i intrygujące dzieło.

Ciekawostka: Danny DeVito wciela się w tym filmie w rolę nieporadnego, ale sympatycznego agenta, który poświęca się dla swojej gwiazdy, aby później doznać zawodu. Woody Allen wcielił się w niemal identyczną postać w „Dannym Rose z Broadwayu” z 1984 roku.

Melinda had a reputation for being postmodern in bed.

Dwóch pisarzy kłóci się w czasie kolacji, czy życie jest w swojej istocie tragiczne czy komiczne. Zaczynają opowiadać dwie wersję tej samej anegdoty: komediową i dramatyczną. W obu wariantach Melinda (Radha Mitchell) niespodziewanie przerywa kolację wydaną przez jej znajomych/sąsiadów. Później następuje cały szereg kłótni, rozmów o życiu, spotkań w cztery oczy, zdrad i stosunków seksualnych.

Przy pisaniu „Życia i całej reszty” Allen posiłkował się fragmentami swojej nigdy nie wydanej książki. Wydaje mi się, że przy pracach nad komediową „Melindą” również czerpał natchnienie z tego źródła. Kilka wątków i rozwiązań dramaturgicznych wygląda dosłownie tak samo. Rozumiem, że wybitni artyści cały czas „kręcą ten sam film”, Allen jednak chyba zbyt dosłownie potraktował tę maksymę.

W jednym z wywiadów nowojorczyk przyznał, że – jako pisarza – nie interesowała go lżejsza warstwa filmu, sercem był cały czas przy drugiej części1. Jeżeli autora coś nie interesuje, to czemu ma interesować widzów? Niestety, widać, że Woody pisał ten fragment na autopilocie, historia nie jest zbyt angażująca, żartów jest mało (jak na rzekomą komedią), a jeżeli już się pojawią, to są wysilone i nieśmieszne. Dodatkowo, Will Farrel jest jednym ze słabszych „młodych Allenów”.

Segment dramatyczny wypada nieco lepiej. Opowieść o kobiecie, która zawsze wybiera niewłaściwych mężczyzn, jest do pewnego stopnia interesująca. Oczywiście, tu też żywe są echa innych filmów Allena, ale w tym przypadku nasz bohater sięgnął do nieco wcześniejszego etapu swojej twórczości. Melinda jest emocjonalnym rozbitkiem; życie sprowadza ją zawsze w złą stronę. Jest swojego rodzaju famme fatale, z tym że sprowadza kłopoty nie na mężczyzn, ale na siebie.


Niestety, ta potencjalnie ciekawa opowieść zostaje storpedowana przez „umowność” całego filmu. Ciężko jest się zaangażować w tę historię, jeżeli co kilka minut akcja przeskakuje do komediowego wątku i tym samym przypomina widzowi, że to wszystko jest jedynie postmodernistyczną grą, sztuką dla sztuki. Allen zrobiłby lepiej, gdyby darował sobie cały niepotrzebny wątek komediowy i skupił się na tym, co od początku było dla niego istotne. Chociaż – z drugiej strony – jeżeli przypominam sobie jego psychologiczne filmy z dawniejszych czasów, to nie jestem już tego taki pewien.

Ciekawostka ubezpieczeniowa: Do roli Melindy Allen chciał zaangażować Winonę Ryder. Jednak firma pośrednicząca w podpisaniu kontraktu, która ubezpieczała inwestorów przed następstwami przekroczenia budżetu, nie chciała wystawić poręczenia za aktorkę. Stało się tak ze względu na głośną w tamtym czasie złodziejską aferkę z udziałem Ryder.

Ciekawostka ubezpieczeniowa 2: Pośrednicy postanowili iść za ciosem i bez wyraźnej przyczyny zablokować również angaż Roberta Downeya Jr.

-The man who said “I’d rather be lucky than good” saw deeply into life. People are afraid to face how great a part of life is dependent on luck. It’s scary to think so much is out of one’s control.

Chris (Jonathan Rhys Meyers) jest byłym tenisistą, który zatrudnia się jako instruktor w elitarnym klubie. Zaprzyjaźnia się z Tomem (Matthew Goode), bogatym chłopakiem z arystokratycznej rodziny. Jego siostra (Emily Mortimer) zakochuje się w Chrisie. Mężczyzna wie, że ten związek jest dla niego przepustką do wyższych sfer i wielkich pieniędzy, pożądliwym okiem spoziera jednak w stronę narzeczonej swojego przyjaciela – Noli (Scarlett Johansson).

W 2005 rok, po paśmie pięciu przeciętnych (jedno z łagodniejszych określeń) filmów, cierpliwość miłośników kina Woody’ego Allena była już na wyczerpaniu. Nawet najzagorzalsi fanatycy twórczości spod znaku okularów i zdrady małżeńskiej przestali z niecierpliwością oczekiwać jego nowych filmów. Powszechny pogląd mówił, że Allen się już wypalił artystycznie, że tyle słabych filmów z rzędu nie może być przypadkiem itp. Jakże wielka musiała być to dla nich niespodzianka, gdy zamiast kolejnego wtórnego i wymuszonego kotleta do kin trafiło „Wszystko gra”.

Historia ambitnego tenisisty jest jednym z najciekawszych i najbardziej przewrotnych scenariuszów, jakie wyszły spod pióra znanego wszystkim nowojorskiego pracoholika. Woody’emu udało się w końcu wydobyć z koleiny, w którą wpadł na przełomie wieków. Głównym tematem poruszanym we „Wszystko gra” nie są związki międzyludzkie i problemy egzystencjalne (te wątki oczywiście też się przewijają, jednak raczej w tle), ale rola czynnika losowego w ludzkim życiu. Wszyscy lubimy myśleć, że jesteśmy panami własnego losu. Allen nie jest tego taki pewien. Jak często o pomyślnym bądź pechowym obrocie spraw decydują dosłownie nieuchwytne niuanse? Film stawia ciekawe i niepokojące pytania, na które trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi. A o to przecież w sztuce chodzi!

Dodatkowo, „Wszystko gra” naznaczone jest piętnem Fiodora Dostojewskiego. Na pewnym poziomie ten film jest polemiką z twórczością wielkiego (choć nielubiącego Polaków) pisarza. A zwłaszcza jego najbardziej znanego dzieła, czyli „Zbrodni i kary”. Rosjanin twierdził, iż naganny etycznie czyn nie może ujść na sucho, człowiek nie może bezkarnie grzeszyć. Allen zaś ironicznie stwierdza, że przy odrobinie szczęścia kary jednak da się uniknąć, przynajmniej na krótką metę. Woody nie zagłębia się bowiem w metafizykę i nie porusza kwestii moralnych. Na całe szczęście!

Jednak „Wszystko gra” nie jest akademicką rozprawą filozoficzną. Allen nakręcił bowiem przede wszystkim niebanalny kryminał. Intryga nie jest jedynie pretekstem do rozważań, lecz stanowi wartość samą w sobie. Akcja rozwija się powoli, ale praktycznie od samego początku trzyma w napięciu. Allen chce pieczołowicie zarysować tło i opowiedzieć coś o swoich bohaterach, dzięki czemu późniejsze wydarzenia robią jeszcze większe wrażenie.

Allen od końca lat siedemdziesiątych nie był kasowym twórcą. Jego filmy w najlepszym wypadku zwracały zainwestowane pieniądze. Ze względu na wielki prestiż, jakim cieszyła się jego twórczość, oraz relatywnie niskie budżety producentom zawsze udawało się zebrać odpowiednie kwoty – zwłaszcza, że aktorzy traktowali występ u Allena jako nobilitację i często godzili się grać za minimalnie pensje akceptowane przez związki zawodowe (serio, aktorzy w USA nie mogą grać za darmo, choćby chcieli). Jednak w pewnym momencie dobra passa się skończyła i Woody zaczął kręcić filmy w Europie.


Powodów takiego stanu rzeczy należy dopatrywać się w dwóch kwestiach. Twórczość Allena generalnie zawsze cieszyła się większym uznaniem i estymą na Starym Kontynencie niż w Stanach. Łatwiej więc tutaj znaleźć przychylnych producentów. Dodatkowo, koszty kręcenia filmów są „u nas” o wiele niższe niż w Hollywood czy w Nowym Jorku. Woody Allen jest pragmatykiem, więc szybko i bez żalu dostosował swój nowojorski scenariusz do londyńskich realiów, zebrał w większości wyspiarską obsadę i nakręcił zdecydowanie najlepszy film od czasów „Słodkiego drania”.

„Wszystko gra” został nie tylko dobrze przyjęty przez krytykę i widzów, ale również przez… Woody’ego Allena! Reżyser twierdzi, że ze wszystkich swoich produkcji to właśnie w tej efekt końcowy najbardziej odpowiadał pierwotnemu zamysłowi, dzięki czemu „Wszystko gra” jest jego ulubionym „dzieckiem”. Osobiście w tym miejscu nie mogę się z Woodym zgodzić – mimo uznania, jakim darzę „Wszystko Gra”, uważam, że Okularnik przyłożył jednak rękę do kilku znacznie lepszych filmów.

Ciekawostka literacka: jedna ze scen jest parafrazą pewnej słynnej sekwencji ze „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Zresztą każdy, kto widział film i czytał książkę (a jeżeli nie, to zachęcam do lektury) chyba doskonale wie, o co chodzi.

Ciekawostka finansowa: jest to pierwszy film Allena od czasów „Hannah i jej Siostry” (1986!), który przyniósł zyski w Stanach Zjednoczonych. Film zarobił aż 23 miliony dolarów.

1 E.Lax „Woody Allen. Rozmowy”, 2012 Axis Mudni, s.92

REKLAMA