Woody Allen i jego filmy cz.7 (1993-1998)
W siódmej odsłonie Allenowskiego cyklu filmowego omówione zostaną jedne z najlepszych komedii nowojorskiego reżysera: „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, „Jej wysokość Afrodyta”, „Strzały na Broadwayu”; musical „ Wszyscy mówią: kocham Cię” oraz dwie dosyć nietypowe pozycje: „Przejrzeć Harry’ego” i „Celebrity”. Zapraszamy do lektury.
I can’t listen to that much Wagner, ya know? I start to get the urge to conquer Poland.
Rozpad związku z Mią Farrow w najmniejszym stopniu nie wpłynął na życie zawodowe Allena. Jego wypracowany przez lata rytm kręcenia filmów był (i jest) całkowicie odporny na wszelkiego rodzaju zawirowania.
Prace przedprodukcyjne nad „Tajemnicą morderstwa na Manhattanie” szły pełną parą, gdy Mia Farrow dowiedziała się o romansie Allena i – delikatnie rzecz ujmując – zrezygnowała ze współpracy z nim. Taki szczegół, jak rozpad trwającego kilkanaście lat związku, nie sparaliżował naszego bohatera – praca stała się dla niego odskocznią od problemów w życiu prywatnym. Woody bez zwłoki zadzwonił do Diane Keaton, która po starej znajomości zgodziła się na wzięcie udziału w tym projekcie. Wystarczyło jeszcze odrobinę podrasować scenariusz, tak aby do maksimum wykorzystać talent komediowy Keaton, i „Tajemnica morderstwa na Manhattanie” mogła trafić do kin, jakby nic się nie wydarzyło.
W tamtym okresie część widzów zaczynała powątpiewać, czy Woody jest jeszcze w stanie kręcić zabawne komedie. Jednak po serii poważniejszych/nudniejszych produkcji „Tajemnica…” była powrotem Allena do krainy humoru. Film ten opowiada historię Larry’ego i Carol, małżeństwa – w tych rolach oczywiście Woody i Keaton – które popada w niepokój z powodu niespodziewanej śmierci sąsiadki oraz niezwykle tajemniczego i niecodziennego zachowania jej męża.
„Tajemnica morderstwa na Manhattanie” zalicza się do najprzyjemniejszych w odbiorze produkcji Allena. Scenariusz dosłownie skrzy się humorem i zabawnymi dialogami. Ale o ile są to cechy, których można się spodziewać po Woodym, o tyle inne elementy „Tajemnicy…” mogą być dla wielu zaskoczeniem. Tytułowa zagadka nie jest jedynie pretekstem do opowiedzenia kilku dowcipów. Mamy tutaj do czynienia z pełnoprawną, trzymającą w napięciu intrygą! Nie ma tutaj oczywiście suspensu na miarę Hitchcocka, niemniej śledztwo oraz rozwiązanie tajemnicy nie rozczarowują.
Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż Woody Allen nie gra w tym filmie neurotyka! Jego bohater jest twardo stąpającym po ziemi pragmatykiem, który do samego końca nie chce wierzyć w hipotezę o morderstwie. Neurotyczną siłą napędową całej „Tajemnicy morderstwa na Manhattanie” jest bowiem Diane Keaton! Aktorka stworzyła tutaj doskonałą rolę, jej charyzma dosłownie przyćmiewa resztę obsady – nawet solidnego Alana Aldę. Jest to miła odmiana po serii filmów, w których tylko doskonale obsadzone role drugoplanowe ratowały przedstawienie.
Warto poświęcić trochę miejsca niecodziennym perypetiom związanym z powstawaniem scenariusza do tego filmu. Współautorem jest Marshall Brickman – osoba, która pomagała Allenowi przy kilku scenariuszach („Śpioch”, „Annie Hall” +” Tajemnica…”,” Manhattan”). Ich współpraca wyglądała następująco: przez kilka dni lub tygodni panowie praktycznie na okrągło dyskutowali o pomyśle na film, wymyślali gagi, bohaterów, fabułę. Następnie Allen siadał i wszystko spisywał oraz tworzył dialogi.
„Tajemnica…” narodziła się jako pierwsza część szkicu do ”Annie Hall”, która z powodu zmiany koncepcji nie trafiła do ostatecznej wersji. Odrzucony materiał był jednak bardzo obiecujący, Allen postanowił więc, że to Marshall Brickman powinien go wyreżyserować. Ten jednak z czasem stracił do całego projektu zapał i sprawa się rozmyła. Scenariusza nie udało się również nikomu sprzedać, trafił do szuflady na kilka lat. Allen jednak o nim nie zapomniał i po jakimś czasie wydobył go na światło dzienne, podrasował i z doskonałym skutkiem przeniósł na ekran. Kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że w szufladzie Woody’ego nic nie ginie.
Ciekawostka 1: „Tajemnica morderstwa na Manhattanie” początkowo było jedynie roboczym tytułem omawianej produkcji. Żaden lepszy pomysł nie przyszedł jednak Allenowi do głowy, więc niczym polski robotnik budowlany stwierdził: „prowizorka bo prowizorka – ważne, że działa” i pierwotny tytuł pozostał niezmieniony…
Ciekawostka 2: Skandal obyczajowy towarzyszący premierze filmu nie przełożył się na zainteresowanie widzów. Film przyniósł wytwórni Tri Star aż dwa miliony dolarów straty. Był to ostatni film Allena zrealizowany we współpracy z tą firmą.
Sylvia Pincus. Big fat Jewish broad, had a little tiny husband. She chopped him up with an ax and mailed his pieces all over the country. I don’t know what she was tryin’ to prove.
Nowy Jork, lata 20. ubiegłego stulecia. Młody dramatopisarz (John Cusack) rozpaczliwie, aczkolwiek bez powodzenia stara się doprowadzić do wystawienia jednej ze swoich sztuk na Broadwayu. Któregoś dnia karta się jednak odwraca – szef mafii (Joe Viterelli) zgadza się wyłożyć pieniądze. Pod jednym warunkiem – główną rolę zagra jego całkowicie pozbawiona talentu przyjaciółka, Olive (Jennifer Tilly – nominacja do Oscara). W opowieści ważną rolę odgrywa jeszcze gangsterski ochroniarz Olive – Cheech (Chazz Palminteri – nominacja do Oscara) oraz legenda Broadwayu Helen Sinclair (Dianne Wiest – zasłużony Oscar za rolę drugoplanową).
„Strzały na Broadwayu” są jednym z najlepszych i najoryginalniejszych dzieł Allena. W tym filmie dosłownie wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Skrzący się humorem, przewrotny scenariusz; świetne aktorstwo oraz doskonała warstwa techniczna (nominacja do Oscara za scenografię i kostiumy).
„Artystą nie można się stać, trzeba się nim urodzić” zdaje się mówić tutaj Allen. Młody, ambitny i pewny swojego boskiego talentu dramaturg David nie jest w stanie napisać dobrej sztuki, mimo że – jak sam twierdzi – przeczytał wszystkie możliwe książki i zaliczył wszystkie kursy. Gangster Cheech, którego wyłącznie „obowiązki zawodowe” zmusiły do uczestnictwa w próbach, okazuje się zaś być urodzonym geniuszem teatralnym. Mimo że prawdopodobnie nie przeczytał żadnej książki o dramatopisarstwie (ani żadnej innej), a jego największym osiągnięciem literackim było podpalenie szkoły. Wszystkie rzucane od niechcenia uwagi Cheecha są błyskotliwe i wpływają dodatnio na sztukę – a jednak David zdaje się długo nie przyjmować do wiadomości faktu, iż gangster może być lepszym artystą niż on sam. Allenowi (oraz jego współscenarzyście Douglasowi McGrathowi) udała się tutaj rzadka sztuka – w bezpretensjonalny i zabawny sposób poruszył poważne kwestie i jednocześnie sprezentował prztyczka w nos wszystkim nadętym i zakochanym we własnej twórczości artystom. „Strzały na Broadwayu” są jednak przede wszystkim doskonale opowiedzianą historią!
Nie udałoby się osiągnąć tego efektu, gdyby nie świetna obsada aktorska. Dianne Wiest w roli przebrzmiałej i żyjącej wspomnieniami gwiazdy teatru tworzy jedną ze swoich najlepszych kreacji. Aktorka początkowo chciała grać w sposób bardziej stonowany, Allen jednak zachęcił ją do szarżowania. Efekt jest niesamowity – Wiest cały czas balansuje na krawędzi groteski, nigdy jej jednak nie przekracza. W pełni zasłużony Oscar (drugie takie wyróżnienie dla tej aktorki za rolę u Allena, pierwsze otrzymała za „Hannah i jej siostry”). Dodatkowo warto zwrócić uwagę na fakt, iż jej postać jest swojego rodzaju hołdem dla Glorii Swanson i „Bulwaru Zachodzącego Słońca” – klasycznego, ale ciągle aktualnego filmu Billy’ego Wildera.
Pozostali zgromadzeni na planie aktorzy również wywiązali się ze swoich ról na medal. W pamięć szczególnie wbija się kreacja Chazza Palminteriego. Jego postać jest jednak tak ciekawie skonstruowana I napisana, że ktoś musiałby się bardzo postarać, żeby tę rolę „położyć”. Jennifer Tilly też dobrze wywiązała się z powierzonych jej zadań – w założeniu miała być irytująca i taka właśnie jest. Aktorzy z dalszego planu również nie zawodzą, że wspomnę tylko Roba Reinego (odpowiedzialnego za kultową komedią „This is Spinal Tap”) w roli dramaturga, który napisał kilkadziesiąt niewystawionych sztuk teatralnych. Stosunkowo najsłabiej wypadł John Cusack – nie zagrał jednak źle, miał po prostu dosyć niewdzięczne zadanie: musiał zagrać młodsze wcielenie typowego neurotycznego bohatera, w którego zwykle wcielał się sam Woody Allen. Z powierzonej misji wywiązał się poprawnie, jednak ze względu na specyfikę roli nie miał szans na stworzenie zapadającej w pamięć kreacji.
Ciekawostka: Decydując się na współpracę z Douglasem McGrathem, Allen nie wiedział jeszcze, o czym będzie ich wspólny scenariusz. Przedstawił McGarthowi pięć pomysłów, z których ten wybrał najmniej preferowaną przez nowojorskiego okularnika opcję, czyli właśnie historię obdarzonego niespodziewanym talentem gangstera, która przerodziła się w „Strzały na Broadwayu”.
Achilles only had an Achilles heel, I have an entire Achilles body.
Komedia nawiązująca do greckich tragedii? Król Edyp na wesoło? Tylko Woody Allen mógł wpaść na tak karkołomny pomysł, i tylko on mógł wyjść ze starcia z Sofoklesem obronną ręką. Śpieszę jednak z zapewnieniem, że aby czerpać przyjemność z oglądania „Jej Wysokości Afrodyty”, absolutnie nie jest konieczna znajomość greckiego teatru (ta wiedza oczywiście nie zaszkodzi – kilka subtelnych nawiązań da się tutaj znaleźć, jednak są to tylko drobiazgi).
Amanda (Helena Bonham Carter – szkoda, że nie miała zbyt wiele do zagrania) oraz Lenny (Allen) wychowują adoptowanego synka. Chłopiec jest tak wspaniałym dzieckiem, że Lenny jest pewien, iż także jego biologiczni rodzicie muszą być niesamowitymi ludźmi. Ta myśl z czasem staje się jego obsesją. Postanawia więc odnaleźć te osoby. Każdy, kto miał styczność z legendą o królu Edypie wie, że takie poszukiwania nie mogą doprowadzić do niczego dobrego – im więcej się wie o czyimś pochodzeniu, tym sytuacja staje się bardziej skomplikowana. „Prawdziwa” matka dziecka (Mira Sorvino) okazuje się być prostytutką i gwiazdą porno oraz – daje tu o sobie znać słynna Allenowska przewrotność – niezwykle dobrą i sympatyczną osobą. Lenny stawia sobie więc za cel poprawę jej doli. Zadanie to okazuje się jednak nie być proste.
Podczas prac nad scenariuszem Allen doszedł do wniosku, że taką antyczną (acz umiejscowioną w Nowym Jorku) fabułę świetnie uzupełni grecki chór, który komentować będzie filmowe wydarzenia. Ten pomysł okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Występy chóru to najbardziej zabawne i błyskotliwe sceny „Jej Wysokości Afrodyty”. Dodają całej opowieści prawdziwej filmowej magii. Początkowo te wtręty odbywają się w prawdziwym greckim amfiteatrze (zdjęcia te kręcone były na Sycylii) potem chór „przenosi się” na ulice Nowego Jorku. W rolę „pierwszego głosu” wciela się znany z genialnej roli w „Amadeuszu” F. Murray Abraham.
Tradycyjnie aktorstwo stoi na bardzo wysokim poziomie. Ze wszystkich ról najbardziej zapada w pamięć rzecz jasna doskonała kreacja Miry Sorvino. Aktorka za swój występ została nagrodzona Oscarem za najlepszą rolę drugoplanową. Sorvino – podobnie, jak nagrodzona rok wcześniej Dianne Wiest – balansowała na krawędzi groteski. Po raz kolejny jednak ta granica nie została przekroczona, a światowe kino doczekało się kolejnej pamiętnej kreacji.
Nie jest to jednak dzieło przypadku. Casting do tej roli szedł niezwykle opornie. Zanim Mira Sorvino dostała angaż, Allen przesłuchał mnóstwo innych kandydatek. Dodatkowo aktorka podczas pierwszego przesłuchania nie wypadła do końca przekonująco. Dopiero później, gdy zaprezentowała się w „służbowym stroju” prostytutki, Woody Allen uznał, że idealnie pasuje do tej roli – była wyzywająca, ale nie wulgarna.
W „Jej Wysokości Afrodycie” aktorka mówiła z bardzo mocnym brooklyńskim akcentem, jednak najbardziej charakterystycznym elementem jej roli był piskliwy, niemal groteskowy głos. Allen do końca zdjęć miał wątpliwości, czy taka interpretacja nie jest zbyt przerysowana. Summa summarum to rozwiązanie sprawdziło się doskonale.
„Jej Wysokość Afrodyta” jest jednym z tych rzadkich filmów, gdzie proporcje między ciekawą i poruszającą niecodzienne kwestie warstwą fabularną a zwykłą radosną zgrywą zstały idealnie wyważone. Plus Chór oraz życiowa rola Miry Sorvino – bez dwóch zdań film wart obejrzenia.
If Dad’s a liberal Democrat, then you’d have to say Mom is the one thing more extreme. She’s a guilty liberal Democrat.
Pomysł nakręcenia “greckiego filmu” chodził wokół Allena przez kilka lat, zanim doczekał się realizacji. Również idea nakręcenia muzycznej komedii musiała długo dojrzewać, nim stała się ciałem. Woody Allen od zawsze uwielbiał muzykę i musicale. W czasach swojej młodości był bardzo częstym bywalcem broadwayowskich wodewilów. Było więc kwestią czasu, kiedy nakręci własną tego typu produkcję.
„Wszyscy mówią: kocham cię” jest wielowątkową historią, której bohaterami są członkowie bogatej, liberalnej rodziny z Nowego Jorku. W tym przypadku nie ma sensu wchodzić w szczegóły scenariusza. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, iż jest to jeden z najbardziej beztroskich i radosnych filmów Allena. Nie oznacza to jednak, że jest głupi lub błahy – nic z tych rzeczy. Między taneczno-wokalnymi popisami „Wszyscy mówią: kocham cię” jest typową inteligentną komedią Woody’ego Allena z wieloma zabawnymi scenami (np. zatwardziały recydywista na kolacji u wierzących w resocjalizację i ludzkie dobro lewicowców, impreza w stylu Groucho Marxa). Całość ma po prostu mniejszy ciężar gatunkowy. Na tym etapie swojej twórczości Allenowi udało się już na dobre zwalczyć swoje Bergmanowskie ciągoty.
Powiedzieć, że najlepsi aktorzy walą drzwiami i oknami, aby zagrać u Allena, to nie powiedzieć nic. Obsada, jaką udało się zgromadzić na planie „Wszyscy mówią: kocham cię”, jest kolejnym argumentem potwierdzającym tę tezę: Edward Norton, Drew Barrymore, Alan Alda, Natalie Portman, Goldie Hawn, Tim Roth, Julia Roberts (+Liv Tyler, której rola wyleciała w montażu). Robi wrażenie. Co ciekawe, kompletując tę ekipę Allen nie kierował się umiejętnościami wokalnymi artystów. Woody chciał, aby wszyscy śpiewali tak, jak potrafią. Jego celem było nakręcenie musicalu, w którym aktorzy śpiewają niczym zwykli ludzie pod prysznicem. Słowem: naturalność ważniejsza niż perfekcja. Woody posunął się do tego, że do momentu podpisania kontraktu nie informował gwiazd o tym, że ich role będą „śpiewane”. Jedynie Norton, Hawn i Alda dysponowali profesjonalnymi umiejętnościami wokalnymi (oni musieli się nieco ograniczać), reszta ekipy wpadła w popłoch. Wszyscy jednak – w tym sam Woody – podołali zadaniu. Jedynie Drew Barrymore zrejterowała – jej śpiew został zdubbingowany przez jedną z koleżanek córki/żony Allena.
https://youtu.be/OswLDD59prE
Producenci i dystrybutorzy oraz osoby odpowiedzialne za warstwę muzyczną filmu wpadli w prawdziwy popłoch. Najmniej do śmiechu było szefowi Miramaxu, Harveyowi Weinsteinowi, który do tego stopnia ufał Allenowi, że zainwestował w ten film dużo pieniędzy „w ciemno”. Podobno gdy dowiedział się o tym swojego rodzaju muzycznym sabotażu, to aż trząsł się ze złości. Chyba tylko Woody Allen cieszył się (i cieszy nadal) taką renomą, że mógł sobie pozwolić na luksus niezatrudnienia do musicalu profesjonalnych wokalistów.
Dzięki temu wszystkie muzyczne sceny charakteryzują się niepowtarzalnym urokiem i czarem. Nie jestem specjalistą od tego rodzaju kina i nie mogę ocenić, na ile efekt ten zawdzięczamy wokalistom, a na ile są to świadome nawiązania do klasycznych filmów gatunku. Faktem jest jednak, że „to” działa! Ten film to magia kina. Sam Allen stwierdził, iż „Wszyscy mówią: kocham cię” jest dziełem, które spełniło wszystkie jego pragnienia, dzięki którym chce mu się dalej pracować i trwać w branży.
– What? You have air-conditioning in Hell?
– Sure! Fucks up the ozone layer!
W większości swoich filmów Allen wcielał się w role różnego rodzaju intelektualistów: pisarzy, dziennikarzy, producentów filmowych. Wszyscy oni stawiali czoła różnorakim problemom natury emocjonalnej i uczuciowej. Wszyscy jednak, mimo swoich kłopotów i niedoskonałości, byli w sumie budzącymi sympatię facetami. W „Przejrzeć Harry’ego” Woody Allen zrywa z tą „tradycją” i gra drania!
Harry Block jest pisarzem, który zmaga się z kryzysem twórczym. Stara się zwalczyć ten problem za pomocą prostytutek, alkoholu i leków – bezskutecznie. Właśnie przyznano mu prestiżową nagrodę w college’u, z którego został kiedyś usunięty. Porywa swojego syna od byłej żony i w towarzystwie nowo „poznanej” prostytutki rusza po odbiór lauru. Jednocześnie Harry przeprowadza swoisty rachunek sumienia: wspomina sceny ze swoich książek oraz bliskich, którzy go opuścili.
Wyłaniający się obraz jest – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt pozytywny. Harry myśli wyłącznie o sobie, nie interesuje go dobro otaczających go ludzi. Jedynym jego celem jest zaspokojenie własnych potrzeb. Kłamie i nie dotrzymuje obietnic. W swoich książkach ze szczegółami opisuje wszystkie swoje związki z kobietami, bez zażenowania zdradza najbardziej nawet intymne szczegóły. Byłe partnerki darzą go z tego powodu (i nie tylko) wyłącznie pogardą i najczystszą nienawiścią. Na domiar złego Harry jest uznanym pisarzem, a każda jego książka – głośnym wydarzeniem literackim.
„Przejrzeć Harry’ego” jest filmem złożonym z epizodów. Widz poznaje głównego bohatera przez pryzmat jego twórczości. Na ekranie można oglądać napisane przez niego skecze, opowiadania i fragmenty powieści. Osią fabuły jest zaś wspomniana wcześniej, obfitująca w groteskowe przygody podróż po odbiór nagrody.
Jak się to wszystko ogląda? Bardzo dobrze! Pierwsze filmy Allena charakteryzowały się epizodyczną budową. „Przejrzeć Harry’ego” doskonale uwidacznia, jaką drogę Woody przebył przez te kilkadziesiąt lat. Wszystkie scenki są doskonale rozpisane i skrzą się błyskotliwym humorem. Nie są jednak zawieszone w próżni – nie tylko bawią widza, ale również składają się na wnikliwy portret niezbyt sympatycznego pisarza. Absolutną perełką i jedną z najsłynniejszych scen nakręconych przez Allena jest finał, w którym wszystkie postacie z książek Harry’ego zbierają się, aby złożyć mu hołd. Świetny film! Warto go obejrzeć chociażby po to, aby zobaczyć klnącego jak szewc Woody’ego Allena.
Ciekawostka 1: Słowo „fuck” pada w filmie aż 49 razy. Nie dysponuję twardymi danymi, ale wydaje mi się, że jest to więcej, niż we wszystkich pozostałych filmach Allena łącznie (może z wyłączeniem „Celebrity”, a konkretnie scen z udziałem DiCaprio).
Ciekawostka 2: Do roli Harry’ego Blocka przymierzani byli tacy aktorzy, jak Robert De Niro, Dustin Hoffman czy Dennis Hopper. Niestety z różnych przyczyn żaden z nich nie zdecydował się na występ, więc Allen zatrudnił jedynego aktora, który nigdy go nie zawiódł – siebie samego.
Ciekawostka 3: Powszechnie uważa się, że w tym filmie znajduje się wiele wątków autobiograficznych. Sam Allen temu zaprzecza – twierdzi, iż Harry Block jest całkowicie fikcyjną postacią, która nie ma z nim praktycznie nic wspólnego. Dodatkowo Allen nie zwykł miewać kryzysów twórczych. Harry Block wydaje się być raczej wzorowany na Phillipie Rothcie, czyli wybitnym literacie, który pisze głównie o swoim życiu i dużo miejsca poświęca związkom z kobietami. Jednak ta zbieżność również nie została potwierdzona.
Woody Allen znany jest ze swojego zamiłowania do kina Ingmara Bergmana. Jednak Szwed nie jest jego jedynym artystycznym wzorem. „Wspomnienia z gwiezdnego pyłu” (1980) były bowiem czytelnym hołdem dla Federico Felliniego i jego „Osiem i pół”. Po niespełna dwudziestu latach od premiery tamtego filmu Allen znów wziął na tapetę twórczość genialnego Włocha. Wydaje się oczywiste, że bez „Słodkiego życia” nie powstałby film „Celebrity”. Co prawda zależność nie jest aż tak jednoznacznie rzucająca się w oczy, jak w przypadku „Wspomnień…”, jednak istnieje tutaj zbyt wiele elementów wspólnych (tematyka, niektóre sceny, czarno-białe zdjęcia), aby można było mówić o przypadku. Oczywiście proszę tego nie traktować jako zarzut.
Dziennikarza Lee Simona (Kenneth Branagh) dopada kryzys wieku średniego. Postanawia coś w swoim życiu zmienić – zaczyna od stanu cywilnego. Rozwodzi się żoną (Judy Davis) i nieskrępowany małżeńskimi więzami „rusza w miasto”. Dzięki kontaktom w świecie showbiznesu i szpanerskiemu samochodowi jest dobrą partią, więc jego łupem padają legiony pięknych kobiet. Po jakimś czasie dochodzi jednak do wniosku, że taka egzystencja jest pusta, jałowa i nie daje szczęścia. Koniec.
Niestety, ale „Celebrity” nie zalicza się do najlepszych dzieł Woody’ego Allena. Na pierwszy rzut oka ciężko jednoznacznie stwierdzić, co poszło nie tak. Aktorstwo i dialogi jak zwykle bez zarzutu, wiele scen jest naprawdę doskonałych, a seans mija bez znużenia. Jednak film jako całość nie rzuca na kolana. Wydaje mi się, że największą jego wadą jest pewnego rodzaju niespójność. W pierwszej części Allen krytykuje pseudoartystyczny światek show biznesu, zarzuca mu – niezbyt zresztą odkrywczo – obłudę i tandetność. Z czasem jednak tytułowa „celebra” schodzi na dalszy plan. Film przeradza się w rozprawkę na temat związków, z łopatologicznie zaserwowanym morałem.
Poszczególne elementy nie do końca do siebie pasują. Całość pozbawiona jest spinającej wszystkie wątki klamry, jakiejś mocnej puenty. Mimo tych wad „Celebrity” jest filmem wartym obejrzenia, chociażby dla błyskotliwego i autoironicznego występu Leonardo DiCaprio. Nie jest to jednak w żadnym wypadku pozycja obowiązkowa. Spadkobiercy Federico Felliniego mogą spać spokojnie – pozycja „Słodkiego życia” nie została zachwiana.
https://youtu.be/gGEsp-XQ5tY
Woody Allen zdawał sobie sprawę, iż jego urok osobisty i seksapil mają swoje granice, dlatego też, aby nie popadać w groteskę w roli dziennikarza, któremu nie mogą oprzeć się czołowe supermodelki, zdecydował się obsadzić kogoś innego. Kenneth Branagh bardzo dobrze wywiązał się ze swoich obowiązków, jednak w tak ewidentny sposób naśladuje styl mówienia Woody’ego, iż trąci to fałszem. Wada ta widoczna będzie jednak wyłącznie dla osób, które – tak jak ja – widziały zbyt wiele filmów nowojorskiego artysty w zbyt krótkim czasie.
Ciekawostka: Ze wszystkich filmów, w jakich wystąpił Leonardo DiCaprio po „Titanicu”, to właśnie „Celebrity” przyniosło najmniejsze zyski. W USA było to tylko niespełna 6 milionów dolarów.
Ciekawostka 2: Rola Vanessy Redgrave została w całości wycięta w montażu. Nawet 6 nominacji do Oscara (i jedna statuetka) nie chronią przed nożycami Woody’ego Allena.