search
REKLAMA
Artykuł

Woody Allen i jego filmy cz. 5 (1986-1988)

Piotr Han

8 lutego 2013

REKLAMA

W piątej części zestawienia przyjrzymy się bliżej dwóm „klasycznym” filmom Woody’ego Allena („Hannah i jej siostry”, „Złote czasy radia”) oraz zmierzymy się z dwiema produkcjami zaliczanymi do poważniejszego nurtu w twórczości nowojorskiego reżysera  („Wrzesień”, „Inna kobieta”).

–  How the hell do I know why there were Nazis? I don’t know how the can opener works!

Rok po „Purpurowej Róży…” na ekranach kin pojawił się kolejny Allenowski klasyk. „Hannah i jej siostry” jest jednym z największych sukcesów w karierze nowojorczyka – zarówno pod względem artystycznym, jak i finansowym. Po raz pierwszy od lat 70. Allen znalazł się na ustach całego filmowego światka. Stało się tak nie bez przyczyny, gdyż „Hannah…”  jest jednym z tych niewielu filmów, które podobają się zarówno krytykom, jak i „szeregowym widzom”.

Fabuła filmu przebiega dwutorowo. Jeden wątek skupia się wokół wiodącej szczęśliwy i ustabilizowany żywot Hannah (Farrow) oraz jej sióstr, które – delikatnie rzecz ujmując – mają liczne problemy natury emocjonalnej i uczuciowej. Drugim wątkiem jest historia byłego męża Hannah – Mickeya (w tej roli W.A.).

Tylko Woody’emu Allenowi mogła udać się ta sztuka. W jednym filmie połączył poważną historię miłosnego trójkąta z zabawną opowieścią o sfrustrowanym, poszukującym sensu życia inteligencie. Oba wątki są błyskotliwie rozpisane i doskonale się uzupełniają. Początkowo „lekkie” perypetie Mickeya zdają się być doczepione na siłę, ale to tylko pozory. Te  potraktowane z przymrużeniem oka egzystencjalne rozważania w doskonały sposób kontrują główny wątek. Allen wspiął się tutaj na wyżyny scenopisarstwa – udało mu się idealnie wyważyć proporcje między powagą a humorem.

Wątek tytułowy mógłby bez problemu obyć się bez komediowych wstawek. Ta historia sama w sobie uchodziłaby za jedno z lepszych dzieł Allena. Tym większy należy mu się szacunek za to, że nie bał się zaryzykować zastosowania tak nieszablonowego rozwiązania narracyjnego. Brawo!

Scenariusz jest precyzyjny i doskonale napisany (dialogi!), jednak najmocniejszą stroną „Hannah i jej sióstr” jest wyborne aktorstwo. Cała obsada „miała co grać” i znakomicie wywiązała się ze swoich zadań. Praktycznie każda scena jest małym koncertem sztuki aktorskiej. Dianne Wiest i sam Allen grają tutaj jedne ze swoich najlepszych ról.  Reszta obsady z Michaelem Cainem i Barbarą Hershey na czele w najmniejszym stopniu nie pozostaje w tyle. Moje osobiste wyróżnienie wędruje jednak do Maxa von Sydowa, którego (niestety tylko trzecioplanowa) rola jest perełką sztuki aktorskiej.

Jedynym elementem, do którego można się przyczepić, jest nieco zbyt szczęśliwe zakończenie. Bardzo nie lubię streszczać fabuły filmów, wspomnę więc tylko, że ostatnie sceny „Hannah…” nie wydają się być naturalnym zwieńczeniem całej historii, lecz czymś dodanym na siłę. Tutaj Woody nie był tak asertywny, jak w przypadku „Purpurowej Róży z Kairu”, i po namowach żądnych sukcesu kasowego producentów zmodyfikował epilog. Zgrzyt jest jednak minimalny i mogę go Allenowi bez problemu wybaczyć (jest w końcu tylko człowiekiem!), gdyż film jako całość jest prawdziwym majstersztykiem.

Ciekawostka: w filmie znajduje się długa, kręcona na jednym ujęciu scena kłótni między Maxem von Sydowem i Barbarą Hershey. Aktorzy zagrali z taką pasją i zaangażowaniem, że zostali nagrodzeni spontaniczną owacją na stojąco przez resztę ekipy. Całkowicie zasłużenie.

Ciekawostka 2: (plotkarska): W małej, epizodycznej roli na ekranie pojawia się  Soon-Yi Previn, czyli adoptowana córka Mii Farrow, która 11 lat później zostanie żoną Allena.

– I never forgot that New Year’s Eve when Aunt Bea awakened me to watch 1944 come in. I’ve never forgotten any of those people or any of the voices we would hear on the radio. Though the truth is, with the passing of each New Year’s Eve, those voices do seem to grow dimmer and dimmer.

Zasadniczo nie lubię filmów, które można by opisać takimi przymiotnikami, jak ciepły, piękny, nostalgiczny czy – zwłaszcza – sympatyczny. Stworzenie „sympatycznego” filmu, który nie raziłby infantylnością, jest wielkim wyzwaniem, któremu bardzo trudno sprostać.  Gdybym miał stworzyć listę tego typu produkcji, byłaby ona bardzo krótka. „Złote czasy radia”  Woody’ego Allena jednak z pewnością by się na niej znalazły.

Tytuł może sugerować, że głównym tematem filmu jest – werble – złota era radia. Jednak to tylko pozory. Radio jest tutaj czymś w rodzaju pretekstu, który pozwala Allenowi zabrać widzów do magicznej krainy jego własnego dzieciństwa – Nowego Jorku lat 40. ubiegłego stulecia. W filmie nie ma jednego głównego wątku i twardo zarysowanej fabuły –  opowieść składa się raczej z szeregu luźno powiązanych ze sobą epizodów. Nie ma jednak mowy o chaosie, wszystkie elementy tworzą spójną całość.

„Złote czasy radia” odznaczają się przede wszystkim wspaniałą atmosferą. Nostalgia i tęsknota za beztroskim dzieciństwem dosłownie wylewają się z ekranu. Allen dużą część scenariusza oparł luźno na własnych przeżyciach, jednak w żadnym wypadku nie powinno się traktować tej produkcji jako autobiografii. Allenowi udało się bowiem nadać swojej opowieści uniwersalny wymiar. W „Radio Days” każdy widz odnajdzie cząstkę swojego dzieciństwa. Dodatkowo pragnę zapewnić, iż film – w przeciwieństwie do poprzednich dwóch zdań – jest totalnie pozbawiony patosu i pretensjonalności.

Wszyscy specjaliści pracujący nad stroną wizualną filmu celująco wywiązali się ze swoich zadań. Scenografia, kostiumy i zdjęcia są na najwyższym światowym poziomie. Trud tych specjalistów przyczynił się do wykreowania niesamowitej atmosfery. Filmowy Nowy Jork połowy lat 40. jawi się jako magiczne i pełne uroku miejsce, do którego chce się wracać. W filmie zatytułowanym „Złote czasy radia” nie mogło zabraknąć również licznych piosenek z tamtego okresu – wydaje mi się, że praca nad ścieżką dźwiękową była dla  Woody’ego Allena taką samą przyjemnością, jak dla widzów poznawanie tych piosenek.  O doskonałym aktorstwie nie wspominam, gdyż to oczywistość.

 „Złote czasy radia” są doskonale zrealizowanym filmem, który wprowadza widzów w dobry nastrój bez uciekania się do tanich chwytów. Zresztą słowa nie są w stanie w pełni oddać niesamowitej atmosfery i klimatu, dlatego zachęcam wszystkich do zapoznania się z tą niecodzienną opowieścią.

Ciekawostka: Woody Allen dostał nominację do Oscara za „Złote czasy radia”.  W latach 1985-1988 na jego konto trafiło aż sześć tego typu wyróżnień (jedno z nich przeobraziło się w nagrodę Akademii)!

Ciekawostka 2: Jest to jedyny film, w którym na ekranie pojawiły się obie „konkurencyjne” muzy Woody’ego Allena – Diane Keaton i Mia Farrow (+Dianne Wiest). Niestety nie miały żadnej wspólnej sceny. Ciekawe dlaczego?

Kto by pomyślał, że Woody Allen jest zdolny do stworzenia tak ciężkiego i nieprzyjemnego filmu.   Generalnie jest to  jeden z najmniej „przyjaznych dla użytkownika” hollywoodzkich filmów, jaki dane było mi obejrzeć. Nie dziwi więc fakt, iż  przyniósł mniejsze zyski, niż inne filmy Allena – w USA jedynie pół miliona dolarów.

Woody Allen od dawna mierzył się pomysłem nakręcenia filmu w konwencji „kinowego teatru”: kilku aktorów zamkniętych na ograniczonej przestrzeni. Miało być ciasno i bez jakichkolwiek zdjęć plenerowych. Traf chciał, że Mia Farrow kupiła właśnie dom, którego plan architektoniczny wydał się Woody’emu idealną scenerią do opowiedzenia tak dusznej i kameralnej historii.

Aby nie psuć nikomu zabawy, pominę streszczenie fabuły. Najogólniej rzecz ujmując, „Wrzesień” opowiada o 6 osobach, które spędzają kilka dni w położonym na odludziu domu. W filmie nie ma klasycznie rozumianej akcji, reżyser skupia się przede wszystkim na toksycznych relacjach między bohaterami. Woody Allen (który rzecz jasna nie pojawia się tym razem przed kamerą) nie oszczędza swoich widzów – obserwowanie wzajemnie krzywdzących się bohaterów naprawdę nie jest przyjemnym doświadczeniem.  Szczególne wyrazy uznania należą się tutaj Elaine Stritch, której postać mogłaby walczyć o miano jednej z najbardziej antypatycznych matek w dziejach kinematografii.

 „Wrzesień” jest klasycznym przykładem „sztuki dla sztuki”. Wydaje się, iż Woody Allen tworząc ten film chciał jedynie zrealizować swoją artystyczną wizję – nie interesowały go wysoka frekwencja i dobre recenzje. I całe szczęście, bo ani jednego, ani drugiego ten film się nie doczekał. Nie oznacza to jednak, że mamy tutaj do czynienia ze  złym kinem: scenariusz jest dopracowany w każdym calu, a aktorstwo stoi na wyjątkowo wysokim – nawet jak na Allenowskie standardy – poziomie. Po prostu „Wrzesień” nie jest dla wszystkich.

W dzisiejszych czasach często się zdarza, że niezadowoleni z końcowego materiału twórcy decydują na „dokrętki” po zakończeniu zdjęć. Tego typu zabiegi kojarzą się przede wszystkim z wielkimi superprodukcjami. Gdy zachodzi obawa, że film nie okaże się przebojem, to producenci starają się zrobić wszystko, aby ograniczyć straty finansowe.

W tym kontekście to, co zrobił Woody Allen podczas prac nad „Wrześniem”, jest szczególnie warte odnotowania. Po wstępnym montażu był tak niezadowolony, że zdecydował się nakręcić CAŁY film od nowa! I to nie dla pieniędzy, lecz dla efektu artystycznego.

https://youtu.be/V164Z_PzXbk

Dodatkowo całej sprawie pikanterii dodaje fakt, iż do wymiany poszła też połowa oryginalnej obsady! Allen miał szczególne problemy z jedną postacią. Początkowo, jeszcze w pierwszej wersji filmu, w rolę Petera wcielał się Christopher Walken, ale już po nakręceniu kilku scen został zastąpiony przez Sama Sheparda. Jego radość była jednak przedwczesna, gdyż ostatecznie we „Wrześniu” wystąpił  Sam Waterston. Cała „ekipa drugiego rzutu” sprawdziła się doskonale, ale do końca nie była pewna sukcesu, gdyż Allen przebąkiwał coś o kolejnych przeróbkach. Ktoś na szczęście go przed tym powstrzymał.

Skromny plan zdjęciowy oraz mała liczebność ekipy sprawiły, że budżet „Września” był wyjątkowo niski. W przeciwnym przypadku nawet Allen (i jego umęczeni producenci) nie mogliby sobie pozwolić na takie ekstrawagancje.

„Wrzesień” można podsumować stwierdzeniem, że jest to jeden z niewielu filmów, przy oglądaniu których widzowie czują to samo, co reżyser podczas zdjęć i montażu. Niestety – nie jest to euforia. Podsumowując: przypadkowi widzowie, którzy sięgną po ten film zachęceni sukcesem „O północy w Paryżu”, mogą być niemile zaskoczeni.

Większość reżyserów po trudnościach porównywalnych do tych związanych z produkcją „Września” na swój następny projekt wybrałoby pewnie lżejszą i prostszą historię. Taką, która pozwoli całej ekipie nieco odpocząć psychicznie, a producentom da szansę na choćby symboliczne zyski. Nie muszę jednak nikogo przekonywać, iż Woody Allen nie jest zwykłym wyrobnikiem i tego typu zachowawcze rozwiązania nie leżą w jego naturze. Dlatego też każdy, kto spodziewa się, iż na seansie „Innej kobiety” będzie mógł się zrelaksować, musi przygotować się na srogi zawód.

Miłość Allena do kina Ingmara Bergmana ma w sobie coś melodramatycznego. Nasz bohater – co powtarza w wywiadach – doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, iż nie został stworzony do kręcenia poważnego i „dusznego” kina, które stanowiło domenę jego mistrza. Mimo tego jednak Allen wielokrotnie próbował mierzyć się z tematami poruszanymi przez szwedzkiego reżysera. Z lepszym lub gorszym skutkiem, jednak zawsze była to swego rodzaju imitacja. Niemniej należy mu się szacunek za to, że konsekwentnie – mimo niepowodzeń – próbuje stawić czoła swoim artystycznym demonom.

W „Innej kobiecie” Allen po raz kolejny porusza takie – typowe dla kina Bergmana – wątki, jak alienacja jednostki, uczuciowy chłód czy nieumiejętność okazywania uczuć. Film opowiada historię uznanej pani filozof, która po pięćdziesiątych urodzinach próbuje podsumować swoje dotychczasowe życie. I pomimo licznych sukcesów zawodowych, które odnosiła, bilans ten wypada skrajnie niekorzystnie.

Mamy tutaj do czynienia z subtelnym studium charakteru. Allen dzięki pewnym chwytom narracyjnym (sekwencje snu, komentarz z offu) i precyzyjnemu scenariuszowi pozwala widzom zagłębić się w psychikę głównej bohaterki. Przyczynia się do tego również świetne aktorstwo Geny Rowlands, której kreacja jest chyba najjaśniejszym punktem „Innej kobiety” (Mia Farrow z powodu ciąży obsadzona została „jedynie” w drugoplanowej roli). Dobre występy zaliczają również Ian Holm i Gene Hackman.

Przy ocenie „Innej kobiety” borykam się z takimi samymi trudnościami, jak w przypadku „Wnętrz”. Film charakteryzuje się bowiem dobrym scenariuszem i wybitnym aktorstwem, jednak podczas seansu cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że oglądam gorszą wersję któregoś z Bergmanowskich klasyków. Nie oznacza to jednak, że należy tego filmu unikać za wszelką cenę – „Inna kobieta” trwa jedynie 80 minut, więc można obejrzeć bez większych strat moralnych.  Zwłaszcza, że jest to najmniej pretensjonalny spośród „psychologicznych” filmów Woody’ego Allena.

Mało zaskakująca ciekawostka: autorem zdjęć do „Innej kobiety” (oraz dwóch następnych filmów Allena) jest Sven Nykvist, czyli nadworny operator Ingmara Bergmana.

Ciekawostka 2: Obiegowa opinia głosi, że większość aktorów zgodziłoby się przyjąć nawet najmniejszą rolę, żeby tylko załapać się do obsady filmu Allena. Epizod Gene’a Hackmana w „Innej kobiecie” zdaje się potwierdzać tę tezę. Rzadko się bowiem zdarza, aby tak wybitnym artystom chciało się w ogóle  wstawać z łóżka, aby grać gdzieś „trzecie” skrzypce.

REKLAMA