Woody Allen i jego filmy cz. 4 (1981-1985)
Czwarta część zestawienia obejmuje filmy z lat 1981 – 1985. Podobnie, jak w poprzedniej odsłonie tak również tutaj znajdują się dwa bardzo mało znane filmy Allena oraz dwa przeboje. O “Purpurowej Róży z Kairu” i “Zeligu” słyszała chyba większość kinomanów, podczas, gdy “Seks Nocy Letniej” i “Danny Rose z Broadwayu” znane są głównie wtajemniczonym. A szkoda!
– I’m a doctor and I believe in the spirit world.
– Oh, you have to, Maxwell, that’s where all your patients end up.
Współpraca z nową wytwórnią, Orionem, zaczęła się od dość poważnego zgrzytu. Z powodów technicznych prace postprodukcyjne nad „Zeligiem” znacznie się wydłużyły. Opóźnienie było tak wielkie, iż wytwórnia zobligowała Allena, aby w tym czasie nakręcił inny film. Większość twórców mogłoby się pod taką presją załamać, jednak Woody nie użalał się nad swoim losem. Wziął się do pracy i w niespełna dwa tygodnie napisał scenariusz do „Seksu Nocy Letniej”. Jest to jedna z najmniej znanych produkcji nowojorczyka. Wydawać by się mogło, że taki „przypadkowy” i robiony na wariackich papierach film nie może być dobry. A jednak jest!
Fabuła tego inspirowanego komediami Szekspira („Sen Nocy Letniej”) rzecz jasna i Bergmana („Uśmiech nocy” – jeden z niewielu „lżejszych” filmów w dorobku Szweda) jest nietypowa, nawet jak na allenowskie standardy. Akcja toczy się na początku dwudziestego wieku na amerykańskiej prowincji. Grupka znajomych spędza spokojny weekend na wsi. W pięknych okolicznościach przyrody trzem parom beztrosko mija czas: oddają się filozoficznym dyskusjom (odwieczny spór: idealizm vs. materializm) i poszukiwaniu miłości. Mimo, że w ich rozmowach poruszane są poważne tematy, całość utrzymana jest w lekkiej i beztroskiej tonacji.
W „Seksie Nocy Letniej” praktycznie nie uświadczymy typowych dla Woody’ego Allena błyskotliwych pojedynków słownych. Komizm opiera się raczej na dobrze rozpisanych, ciekawych postaciach oraz łączących je absurdalnych relacjach. Plus minimalna doza humoru sytuacyjnego i slapsticku. Warto zwrócić uwagę, iż jest to pierwszy film Allena, w którym jego bohater nie odgrywa głównej roli! Jest „tylko” jedną z równorzędnych postaci. Wciela się w rolę beztroskiego wynalazcy i co ciekawe część z jego szalonych urządzeń działa – sceny z wykonaną chałupniczymi metodami maszyną latającą należą do najzabawniejszych i najbardziej zapadających w pamięć w całym filmie.
Jednak to nie fabuła ani humor stanowią o sile „Seksu…”. Czynnikiem, który sprawia, że warto pamiętać o tym filmie, jest niepowtarzalny, lekko magiczny klimat. Allenowi udało się bezbłędnie oddać atmosferę beztroskiego weekendu na wsi. Ten klimat da się odczuć nawet, jeżeli seans odbywa się w poniedziałkowy, zimowy wieczór. Niewiele filmów jest w stanie wprowadzić widza w taki nastrój.
Przyczyniają się do tego wspaniałe zdjęcia. Gordon Willis przeszedł w tym przypadku samego siebie. Warto przede wszystkim zwrócić uwagę na bardzo pomysłową kompozycję kadrów i wspaniałą grę świateł. Przyroda wygląda tutaj ładniej niż w rzeczywistości. Nie licząc „Cieni we Mgle” jest to zdecydowanie najbardziej „malarski” film w karierze Allena. Praca kamery kojarzy się momentami z – rzecz jasna przy zachowaniu odpowiednich proporcji – Barrym Lyndonem.
Ciekawostka: Jest to pierwszy film Allena, w którym pojawia się Mia Farrow. Nie był to zbyt dobry początek współpracy, gdyż Mia za swoją rolę została uhonorowana nominacją do Złotej Maliny! Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem tej aktorki, jednak z całą pewnością nie zasłużyła na tego typu wyróżnienie. Niemniej jednak „Seks…” jest jedynym filmem Allena, który miał jakąkolwiek styczność z tymi znanymi i lubianymi nagrodami!
The Ku Klux Klan, who saw Zelig as a Jew, that could turn himself into a Negro and an Indian, saw him as a triple threat.
Zelig jest bez wątpienia jednym z najsłynniejszych i najwyżej ocenianych filmów Allena. Błyskotliwy pomysł i maestria, z jaką został powołany do życia niezwykły bohater, musi robić wielkie wrażenie. Z całą pewnością jest najlepszym pod względem technicznym dziełem nowojorczyka. Nie jest to chyba zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, iż w czasie mozolnej postprodukcji Allen zdążył sfinalizować pracę nad dwoma innymi projektami (wspominany wcześniej „Seks Nocy Letniej” oraz Danny Rose z Broadwayu)!
„Zelig” opowiada historię człowieka, który do perfekcji opanował zdolność wtapiania się w otoczenie. Upodabnia się do ludzi, z którymi akurat przebywa – psychicznie i fizycznie. W towarzystwie ciemnoskórych czernieje mu skóra, Żydów – rosną pejsy itp. Allen wrócił w tym filmie to zastosowanej już przez niego w „Bierz forsę i w nogi” formuły prześmiewczego paradokumentu. W formie wywiadów wypowiadają się znane osobistości świata kultury, m.in. Susan Sontag i Saul Bellow. Jednak głównym punktem programu są tutaj materiały archiwalne, w które wkomponowany został tytułowy bohater filmu, w rolę którego rzecz jasna wcielił się sam Allen.
To właśnie łączenie pochodzącego z lat dwudziestych i trzydziestych materiału filmowego ze współczesnymi zdjęciami zajęło tak wiele czasu. Szczególnie żmudny był proces postarzania taśmy filmowej. Dodatkowo, aby zachować spójność, ekipa pracując nad filmem wykorzystywała pochodzące z epoki urządzenia (kamery, oświetlenie itp.).
Jak już wcześniej wspomniałem efekt tych prac jest doskonały, zdjęcia do dzisiejszego dnia robią kolosalne wrażenie. „Zelig” pod tym względem w najmniejszym nawet stopniu nie ustępuje „Forrestowi Gumpowi ”, czyli najsłynniejszemu filmowi, w którym zastosowano tego typu kolaż.
Jednakże, ze wszystkich starszych dzieł Allena właśnie „Zelig” podobał mi się najmniej. Film z pewnością jest wart obejrzenia ze względu na warstwę techniczną. Jednak poza nią nie ma wiele do zaoferowania. Moim zdaniem mamy tutaj do czynienia z klasycznym przykładem przerostu formy nad treścią.
Wstępnie zmontowany materiał trwał około czterdziestu pięciu minut, było to zbyt mało, jak na pełny metraż, więc Allen musiał niejako „na siłę” wydłużył „Zeliga” do 79 minut. Ta ingerencja w strukturę jest niestety wyczuwalna. Film mimo, że tak krótki – nuży. Całość przypomina powtarzany zbyt wiele razy dowcip. Obserwujemy Allena szukającego swojego miejsca na świecie i wcielającego się w różne postacie. Na początku jest to zabawna i ciekawa wypowiedź na temat konformizmu i oportunizmu, z czasem seans zaczyna być męczącym doświadczeniem.
Podsumowując: bardzo ciekawy eksperyment formalny, który stał się ofiarą własnego sukcesu – był zbyt błyskotliwy, żeby Allen i ludzie z Oriona mogli pozwolić, aby się zmarnował w krótkometrażowej niszy. W ogólnym rozrachunku jest to mimo wszystko dobry film, odstaje jednak poziomem – choć jestem chyba w tej opinii nieco odosobniony – od reszty twórczości Allena.
– They shot him in the eyes.
– Oh my God, he’s blind?
– He’s dead…
Podczas prac nad „Zeligiem” nasz bohater zmuszony był przestawić się na bardziej intensywny cykl pracy. Po sfinalizowaniu tego projektu Allen nabył taką biegłość w reżyserskim rzemiośle, że żadne trudności nie były w stanie przeszkodzić w pracy nad kolejnymi filmami. Wypracowany wtedy rytm pracy nie zmienił się do tej pory.
Woody Allen często w wywiadach ubolewa, że większość widzów utożsamia go z bohaterami jego filmów. Jest to błąd, bo gdyby w „prawdziwym życiu” był niezdecydowanym neurotykiem, to nie byłby w stanie przez tyle lat funkcjonować na najwyższych obrotach. Allen jest ekstremalnie pracowitym i konsekwentnym artystą, któremu nie zdarzają się kryzysy twórcze. W czasie montażu jednego filmu pisze już scenariusz do następnego. Twierdzi, że nie wierzy w coś takiego, jak natchnienie, czy wena. Kiedy musi coś napisać, to po prostu siada i to robi. A „wolnych chwilach” gra w zespole jazzowym na klarnecie, pisze książki i liczne felietony. Jak tu nie być zazdrosnym?
W „Broadway Danny Rose” Allen wciela się w postać drugorzędnego agenta scenicznego, którego klientami są w głównej mierze artystyczne „płotki” lub osoby, które szczyt kariery mają już dawno za sobą. Danny jednak bardzo poważnie podchodzi do swojej pracy i wkłada w nią dużo serca i energii. Zaś swoich klientów traktuje jak członków rodziny. Oni jednak rzadko odpłacają mu tą samą monetą.
Bohater Allena jest dobroduszny i lekko naiwny, podchodzi do swojej pracy bardzo osobiście, podczas, gdy jego klienci traktują go czysto przedmiotowo. Jest agentem „małego kalibru”. Takim, którego w pewnym momencie trzeba porzucić, aby wznieść się na wyższy poziom. Największe gwiazdy z jego stajni bez wahania opuszczają go po osiągnięciu sukcesu. Jednak, czy można mieć o to pretensje? W biznesie nie ma przecież litości i może to wina Danny’ego, że szuka sympatii tam, gdzie absolutnie nie ma na nią miejsca. Pozostaje mu więc towarzystwo uroczych nieudaczników.
„Danny Rose z Broadwayu” jest jedną z najbardziej ciepłych i melancholijnych komedii w dorobku Woody’ego Allena. Zasadniczo film utrzymany w lekkiej konwencji, jednak wynikające z niego konkluzje nie nastrajają zbyt optymistycznie. Moim zdaniem Allen jest najlepszy właśnie w tego typu filmach. W momentach, gdy powodowany ambicją decyduje się na porzucenie słodko-gorzkiej tonacji, w jego twórczości daje się wyczuć fałsz.
Powyższa produkcja należy do najmniej efekciarskich dzieł Allena, nie oznacza to jednak, że film jest nudny. Wprost przeciwnie! W „Dannym..” nie w niej ani jednej nieczystej nuty. Wszystkie elementy wyważone są w idealnych proporcjach, a finał pozostaje na długo w pamięci. Dodatkowo, Danny Rose jest chyba jedną z najsympatyczniejszych postaci odgrywanych przez Allena. Nic tylko oglądać!
– I just met a wonderful new man. He’s fictional but you can’t have everything.
„Purpurowa Róża z Kairu” jest pierwszą komedią w reżyserskiej karierze Woody’ego Allena, w której on sam nie występuje. Dodatkowo, często powtarza, iż – obok późniejszego o dwadzieścia lat „Wszystko Gra” – jest to jego najbardziej udany projekt, gdzie efekt finalny był najbliższy początkowej wizji artystycznej. Allen w żadnym z nich nie pojawia się, jako aktor. Jest to dobre miejsce, żeby postawić niezbyt odkrywczą tezę, iż największym artystycznym grzechem naszego bohatera jest jego nadmierne zamiłowanie do aktorstwa. Konieczność pisania ról dopasowanych do własnych, specyficznych możliwości ogranicza jego kreatywność i różnorodność produkcji. Nawet sam Allen z perspektywy czasu ocenia, że kilka filmów obyłoby się bez jego obecności po drugiej stronie kamery.
Ciężko mi sobie wyobrazić, jakim filmem byłaby „Purpurowa Róża z Kairu”, gdyby Allen pisał go „pod siebie”. Na pewno bardziej zabawnym i „lżejszym”, ale czy lepszym? Nie wydaje mi się. Cała historia jest w stu procentach spójna i przemyślana, jakakolwiek ingerencja mogła by zniszczyć tę harmonię.
Wielki kryzys ekonomiczny lat 1929-32 jest jednym z najbardziej traumatycznych okresów w historii Stanów Zjednoczonych. Liczba filmów i książek odwołujących się do tej tematyki niemal dorównuje tym o Drugiej Wojnie Światowej. W tamtym czasie w USA panowało masowe bezrobocie, a standard życia był na niespotykanie niskim – jak na amerykańskie warunki – poziomie. Hollywood jednak miało się wtedy dobrze, jak nigdy. Ludzie uciekali bowiem do kina od szarej rzeczywistości.
Cecilia, główna bohaterka „Róży…”, jest jedną z takich osób. Przez cały dzień ciężko pracuje po czym wraca do domu, gdzie czeka na nią bezrobotny i nie szanujący jej mąż (świetny Danny Aiello!). Tylko w sali kinowej może na chwilę zapomnieć o ciężkim życiu. Podczas jednego z seansów bohater wyświetlanego filmu (Jeff Daniels)… wychodzi z ekranu i zakochuje się w Cecilli. Świetny pomysł wyjściowy, który bardzo łatwo można było zepsuć. Allen jednak wspiął się wyżyny talentu i zafundował nam jeden z najpiękniejszych filmów o miłości do kina. Zachwyceni będą nie tylko zapaleni miłośnicy X muzy, ale również zwykli widzowie, którzy nie przepadają za twórczością Woody’ego. Kolejny film do wielokrotnego użytku!
Coś się kończy, coś zaczyna. „Purpurowa Róża z Kairu” jest ostatnim filmem Allena, przy którym pracował operator Gordon Willis. Pierwszy swój występ zalicza za to jedna z jego ulubionych aktorek, czyli oczywiście Diane West. Nie jest tak znana, jak Farrow i Keaton, ale w żadnym razie nie odstaje od nich talentem Do dnia dzisiejszego wystąpiła łącznie w sześciu filmach nowojorskiego reżysera i zgarnęła w tym czasie aż dwa Oscary! Dla porównania, Diane Keaton wsytąpiła w: pięciu filmach i zdobyła jedną Nagrodę Akademii. Mia Farrow zaliczyła trzynaście filmów i otrzymała zero nominacji (nie licząc wspomnianej wcześniej rywalizacji o Złote Maliny) !
Ciekawostka 1: bohater jednego z opowiadań Allena wykonuje odwrotny manewr niż Jeff Daniels w „Purpurowej Róży…”. Z realnego życia dostaje się na karty „Pani Bovary” Flauberta. Znawcy literatury zachodzą tam w głowę, jak mogli dotychczas nie zauważyć, że na setnej stronie pojawia się jakiś „łysy Żyd” całujący panią Bovary. Opowiadanie można przeczytać tutaj.
Ciekawostka 2: Po seansach próbnych producenci stwierdzili, że gdyby zmienić zakończenie na bardziej radosne to „Purpurowa Róża z Kairu” mogłaby stać się wielkim przebojem kasowym. Allen na całe szczęście nie chciał o tym słyszeć!