VHS: Trzech wesołych pielęgniarzy
Jestem czarny…
Dobra, to nie przejdzie. Mój ojciec jest czarny. Tak, teraz lepiej, i niech ktoś mi udowodni, że jest inaczej, bo dlaczegóż to nie mógłbym mieć czarnego ojca? Zagrywka-wytrych z mojej strony, niejednokrotnie używana, by poczuć się moralnie uprzywilejowanym – coś w stylu rzucania dowcipów o gejach, z zaznaczeniem, że wcale nie ma się nic przeciwko tęczowym chłopcom, bo przecież uwielbiamy „Philadelphie”… najlepiej na wiosennej kanapce z rzodkiewką i szczypiorkiem. Z drugiej strony, w dobie ocierającej się o absurd politycznej poprawności, gdzie za rasistowską uznaje się legendarną piosenkę „White Christmas”, lub wpada na kuriozalne pomysły cenzurowania klasycznych książek („Adventures of Huckeberry Finn” ) – a kto wie, może niedługo zacznie się je palić – lepiej się zabezpieczyć, bo zanim się zorientujemy, zostaniemy zaplutymi karłami rasowej nienawiści. Uwaga, wypuszczam więc torpedę: Nie znoszę współczesnej, masowej kultury afro-amerykańskiej! *
Ok, może uściślę, zanim znajdę się na radarze Spike’a Lee. Nie trawię durnych komedii o jaraniu zielska, pierdzeniu i tarmoszeniu lachonów z kolorowymi tipsami. Mózg mi się lasuje na samą myśl o lateksowych przebierankach, w których ostatnimi laty bryluje Eddie Murphy (swoją drogą, koleś był w latach 80. geniuszem komedii i stand-upu, a ja do dziś modlę się do kaset VHS z nagranymi klasykami typu: „48 Hrs”, czy „Trading Places” – co się do jasnej cholery stało?), a jeszcze bardziej nienawidzę amerykańskiego mainstreamowego hip-hopu/rapu/klubowych wariacji (ostatnie naście lat), z teledyskami opływającymi w portki z rozporkiem przy ziemi, z tandetnymi łańcuchami z białego złota (choć pewnie jakaś pokrętna symbolika w tym jest) i kobiecych dup falujących tak bardzo, że gdyby zanurzyć je w Bałtyku, wywołałyby dosięgające Bełchatów tsunami. Patrząc z komercyjnego punktu widzenia, czasy składów z pazurem, czyli Public Enemy/N.W.A., czy z warsztatem Wu-Tang Clan, już raczej nie wrócą – wiadomo, ideały rapujących przy koksownikach chłopaków zostały schowane głęboko do szuflady (dlaczego by nie), szkoda tylko, że przyjęło to formę popowego cyrku na kółkach.
Już nawet nie chcę zaczynać marudzenia na temat raperów bez talentu obsadzanych w coraz większej ilości filmów, czy absurdalnej modzie na klub-rapowe kawałki wciskane do filmowych trailerów. Szczyt został osiągnięty wraz z trailerem do sportowego dramatu “42”. Mimo, że akcja filmu dzieje się w latach 40. to fakt, że głównym bohaterem filmu jest czarnoskóry baseballista, zobowiązuje do zarzucenia jakimś betonowym bitem – szczegół, że taka muzyka pasuje tutaj jak pięść do nosa i jeśli twórcy trailera chcieli wcisnąć odrobinę „czarnej” muzyki, powinni byli posłużyć się jakimś klasykiem od Louisa Armstronga lub Caba Calloway’a. Coś czuję, że gdyby „Amistad” miał premierę w dzisiejszych czasach, to na bank w trailerze usłyszelibyśmy Beyonce i Jay’a-Z pocinającego solówki na grzebieniu.
Ok, postrzelałem jadem, teraz czas na pochwały. Można pomyśleć, że skoro nie podchodzą mi czarne kino i muzyka (w wydaniu bardzo komercyjnym), to siłą rzeczy miks obu spowoduje u mnie ataki płaczu w moim małym kąciku nietolerancji – nic bardziej mylnego. Gdy przychodzą chwile zwątpienia, moją psychikę ratują VHS-owe szlagiery, a w tym przypadku komedia od ekipy Fat Boys.
Nie ma co się w tym momencie skupiać na historii gatunków muzycznych, czy też przemianach kulturowych, jakie miały miejsce w USA latach 70. i 80., więc tylko kilka słów zapoznawczych. Na początku lat 80. na rynku muzycznym pojawił się nowy skład o mało oryginalnej nazwie Disco 3, a w związku z tym, że wszyscy członkowie mieli większą lub mniejszą nadwagę, nazwa szybko została zmieniona na Fat Boys. Największy i najbardziej charakterystyczny członek grupy, niejaki Big Buff Love, zapisał się w historii jako jeden z pionierów i popularyzatorów współczesnego beatboxu. Żywe podkłady muzyczne, pełen werwy rap i wyżej wspomniana technika, okazały się idealną kombinacją w podbijaniu rynku muzycznego i pozwoliły Grubym Chłopcom zostać czołowymi raperami ery Reagana oraz odcisnąć piętno na amerykańskiej popkulturze (pamiętacie rodzinny obiad w pierwszej części „Leathal Weapon”?). Kwestią czasu było więc ich pojawienie się w filmie. Fat Boys po raz pierwszy pojawili się na ekranach kin w napakowanym gwiazdami, klasycznym już dziś „Krush Groove”, a w roku 1987 przyszła pora na ich własny film, czyli “Disorderlies” – u nas znany jako “Trzech wesołych pielęgniarzy”, czy też, po prostu, “Grubi chłopcy”.
Pomysł jest genialny w swej prostocie: tonący w hazardowych długach (i niebezpiecznie do mnie podobny) Winslow szuka sposobu na zdobycie większej ilości gotówki i pozbycia się problemów z wierzycielami. Na jego szczęście, znajdujący się jedną nogą w grobie wujek jest multimilionerem. Jest jednak mały problem: co zrobić, żeby wujek wyłożył w grobie obie nogi i do tego zrobić to w sposób nie wzbudzający podejrzeń? Oczywiście zatrudnić trzech nieodpowiedzialnych pielęgniarzy.
Nowo zatrudnione piguły wywiązują się z powierzonego im zadania w spodziewanym stylu i śmierć wujaszka wydaje się być tylko kwestią czasu. Nie chcę zdradzać za dużo, żeby nie psuć zabawy, powiem tylko, że nic nie idzie zgodnie z planem, a powodów do śmiechu jest sporo. Ralph Bellamy jak zwykle w wybornej formie, a od chłopaków z Fat Boys bije kupa pozytywnej energii i widać, że świetnie się bawili przy produkcji.
Mam nadzieję, że się rozumiemy – film jest głupiutki i naiwny jak to tylko możliwe, ale to ten poczciwy rodzaj naiwności, a skecze opierające się w wielu momentach na slapsticku (trio pielęgniarzy jest oparte na klasycznym tercecie „The Three Stooges”), nie idą w stronę absolutnej taniochy i w filmie jest sporo scen powodujących szczery uśmiech: nocny poker, resuscytacja jednego z bohaterów wraz z końcowym twistem oraz… pogrzeb – bardzo nietypowy trzeba dodać. “Disorderlies” to typowy przedstawiciel komedii na “niedzielę”, w sam raz na lenistwo po obfitym obiedzie – bezpieczny film do obejrzenia wraz pociechami lub młodszym rodzeństwem. Naprawdę przyjemna komedia z bardzo dobrym, wpadającym w ucho soundtrackiem, którego wisienką na torcie jest świetna przeróbka “Baby You’re Rich Man” Beatlesów – polecam… Yo my crackers – peace!
https://www.youtube.com/watch?v=FMXsRArwlk0
PS.
Ostatnio kino związane z hip-hopem w modzie na naszym rodzimym podwórku, więc można pokusić się o swojski remake (w rolach głównych, wiadomo: R. Kelly i G-Unit czyli Ryszard Kalisz i siostry Grycanki), słodko-gorzka historia pięlegniarzy jakiegoś powiatowego szpitala, kroplówki, łapówki i coś, co zawsze w modzie, czyli wgląd w wewnętrzne problemy służby zdrowia. Temat samograj, całość podlana składanką best of „Blok-Lufkac2007” – debata u naczelnika Lisa zrobi darmową reklamę. Natalia Lesz spróbuje przytulić R. Kelly’a, ale nie starczy jej długości w ramionach (jakieś dwa metry), a G-Unit wpakuje się w skandaliczny romans z Nergalem – potem już tylko książka i wspólne występy w tańcu na lodzie. Nie wiem jak wy, ale ja bym poszedł na to do kina, ewentualnie wypożyczył… na VHS ma się rozumieć!
*ciekawe kiedy Polacy w Chicago podniosą krzyk o swój przedrostek 😉
A w następnym odcinku…..