VHS – Press Play on Tape
“Podwójne” kaseciaki z miejskich targowisk, to prawdziwa filmowa loteria wysokiego ryzyka. W większości przypadków, gdy kupowano filmy ze sprawdzonego źródła, ryzyko nabycia bubli spadało do zera, ale któż mógł się oprzeć talentowi sprzedaży pana „Stacha”, właściciela Tarpana, sprzedawcy kaset i cinkciarza w jednej osobie, który, niczym Gordon Gekko, zamykał coraz to kolejne transakcje. Wiadomo, VHS is Good.
Nigdy nie zapomnę miny ojca, który w pewien feralny poniedziałek wrócił z dwiema częściami „Friday the 13th” (oraz miksem Hanna-Barbera dla mnie), ale zamiast krwistego slashera, otrzymał kasetę z dźwiękiem, ale bez obrazu – skończyło się prawdziwym horrorem, czyli wieczorem z teatrem telewizji, co dla Waldemara, „kiedy ku@%$ kogoś zastrzelą i będą flaki?” Buczkowskiego, było istnym koszmarem. Ostry ubaw z własnego ojca trwał do wtorkowego popołudnia, gdy po powrocie z zerówki, rzuciłem się do oglądania świeżej porcji jankeskich kreskówek. Jakiż był mój dramat, gdy zamiast “The Jetsons” otrzymałem przegraną z Astry bawarską biesiadę. Na moje szczęście, po godzinie jodłowania i machania pięciolitrowymi kuflami, rozpoczął się niemiecki blok filmowy dla najmłodszych. Na widok transformujących się robotów i oddziału komandosów walczącego z terrorystami, dostłem takich szumów w głowie, jak gdybym wciągnął nosem kilogram cukru pudru – swoją drogą, do dziś się zastanawiam, czy oglądanie „Scarface” w wieku lat pięciu, to był dobry pomysł… Gdzie byli rodzice się pytam?! Kreskówki były miodne, ale to, co doprowadziło mnie do pełnej ekstazy, to blok reklamowy idealnie wpasowujący się w potrzeby każdego młodzieńca: G.I. Joe, Transformersy, udająca mózg żelatyna, oraz coś co spowodowało, że posikałem się po moich wyczesanych, designerskich, czerwonych rajtkach:
Cudo, prawda? Sami rozumiecie, kilka tygodniu wcześniej obejrzałem „Top Gun” i wszystko wskazywało, że prawdopodobnie zostanę najlepszym na osiedlu pilotem myśliwca. Po tej reklamie wiedziałem, że moje C 64 i Atari 2600 kumpla stały się nagle skamielinami technologicznymi, a ukochany „River Raid”, gierką dla przedszkolaków. Jednak zanim zdążyłem pochwalić się odkryciem przed kumplami, ojciec nagrał na kasetę jakieś odcinki „Dynastii” – dramat do kwadratu.
Mijały lata i zapomniałem o wypasionej gierce aż do czasu, gdy odwiedziłem jakiś miejscowy pchli targ i przypadkiem trafiłem na pudełko z magicznym napisem „Action Max”. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że konsola jako napęd używa kaset VHS (aż mnie zachwiało na nogach), ze łzami w oczach odliczyłem garść rumuńskich pięćdziesiątek i w zadowoleniu ruszyłem do domu, choć już po drodze dopadły mnie pewne wątpliwości co do jakości produktu, oraz rozszyfrowałem tajemnice genialnej grafiki.
Action Max została stworzona w roku 1987 przez grupę Worlds of Wonder jako alternatywa dla cartridge’owych konsol, którymi w latach 80. zalewany był rynek amerykański. Wunderwaffe tej konsoli miała być realistyczna, filmowa grafika i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie mały szczegół, bowiem gry na Action Max to nic innego jak nakręcone w realu krótkie filmy. Cały bajer z „graniem” polega na celowaniu pistoletem w czerwony czujnik, który przyczepiamy do ekranu telewizora. Problem polega na liniowości rozgrywki – nie jesteśmy w stanie nic zmienić, gra kończy się w momencie gdy kończy się nagranie wideo. Co gorsze, nie ma mowy o żadnych pirotechnicznych cudach, bo nie jesteśmy w stanie nikogo odstrzelić, a jako dowód udanego strącenia służy jedynie licznik oraz specjalny dźwięk konsoli. Koniec nagrania oznacza koniec gry, a co za tym idzie, kolejna sesja to zwyczajna powtórka z rozrywki.
Jak łatwo się domyślić, cały projekt okazał się jednym wielkim niewypałem i znacząco przyczynił się do upadku Worlds of Wonder. Dla mnie dzień, w którym odpaliłem Action Max we własnym salonie, to dzień, w którym skończyło się moje dzieciństwo. Zbulwersowany obrotem sytuacji i brutalną zdradą na dziecięcych marzeniach, niczym Morgan Freeman w „Se7en” ruszyłem do pobliskiej biblioteki, by sprawdzić, czy AM była jedyną tego typu konsolą. Jak się okazało, w latach 80. kilka firm rozważało użycie VHS jako regularnego napędu, wśród nich zabawkarskie imperium Hasbro, które zgodziło się zainwestować ok. 7 milionów dolarów w projekt zwany Control-Vision, znana także jako NEMO. Pierwsze prace nad konsolą rozpoczęto pod sztandarem firmy Axlon, dzięki której powstał prototyp konsoli, która płynnie łączyła interaktywne elementy z obrazem wideo przesyłanym wprost z odtwarzacza VHS (modelem wyjściowym w tworzeniu NEMO była legendarna już dziś konsola ColecoVision), jednak ograniczenia, jakie stawiała obecność kaset, spowodowały, że Hasbro szybko porzuciło plany inwestycyjne.
Kolejnym kasetowym projektem była Video Challanger (wydana przez TakaraTomy/Bandai):
Konsola, której zarówno projekt, jak i sposób traktowania rozrywki, były bliźniaczo podobne do niewypału spod ręki Worlds of Wonder. Promocja nowej konsoli w Japonii była bardzo blisko powiązana z przemysłem telewizyjnym, z dużym naciskiem na odnoszącą spory sukces serią “Headmasters”, gdzie jeden z głównych bohaterów używał broni bardzo podobnej do tej, którą używał gracz, oraz zdarzały się epizody, gdzie sama postać grała w gry na konsolę Video Challanger. Na identycznej zasadzie działała zabawka/konsola XT-7 Jet Game (kosmiczny myśliwiec, będący zarazem pistoletem świetlnym, i znów zasada działania identyczna do tej z Action Max), której marketing był silnie powiązany z serialem “Captain Power and The soldiers of the Future”.
Ostatnią godną odnotowania pozycją jest View-Master Intercative Vision, która pojawiła się na amerykańskim rynku w roku 1988. Pomysł na grę dla najmłodszych był bardzo prosty: za pomocą dżojsticka gracz mógł kontrolować „przebieg fabuły”. Cały trik polegał nie na zamianie obrazu, ale na zmianie soundtracku/listy dialogowej. Wizualnie nic się nie zmieniało, ale poprzez umiejętny dobór piosenek i dialogów, najmłodsi mieli wrażenie, że biorą udział w grze. Przykładem może być zakończenie gry „Muppets Studios Presents: You’re the Director”, gdzie gracz mógł wybrać, czy podobał mu się „stworzony” przez niego film. W razie oceny pozytywnej, finalnym utworem była piosenka “Everything Was Wonderful!”, jeśli jednak gracz nie był zadowolony, to gra kończyła się kawałkiem “Everything Was Terrible!” – tajemnicą sukcesu tego prostego pomysłu było umiejętne pisanie piosenek i filmowanie postaci, które umożliwiało oszustwo dubbingowe. Z racji tej techniki, dobór gier stał się oczywisty i głównymi atrakcjami VMIV były postaci wyciągnięte ze świata Ulicy Sezamkowej i Muppetów. Konsola oczywiście nie odniosła dużego sukcesu, ale była jedną z pierwszych prób interaktywnej rozrywki, a z powodu targetu nie zyskała miana „jednej z najgorszych konsoli wszech czasów” (jak było w przypadku “Action Max”), co można uznać za pewien sukces.
Słowem podsumowania, przygoda VHS z grami komputerowymi okazała się absolutną pomyłką. Nie jedno dzieciństwo zostało zniszczone z powodu absolutnie bezużytecznej konsoli Action Max, nie jeden rodzic dostał nerwicy żołądka z powodu rozwrzeszczanego bachora niezadowolonego ze świątecznego prezentu, a kilka udziałowców firm tworzących kasetowe konsole, kończyło z plastikowym pistoletem w ustach. Jedyna gra, do jakiej nadawało się VHS, to filmowa, rosyjska ruletka z panem Stachem z targowiska… pusta kaseta, pusta kaseta, bang! “Rambo III” – panie i panowie, mamy zwycięzcę!
A w następnym odcinku…